Jak Państwa czarny piątek? Bo mój dziękować – udany; najpierw zahaczyłam w Empiku najnowszą Tracy Chevalier, “The Last Runaway” (niestety, nie mam siły czekać na tłumaczenie, a ją się bardzo przyjemnie czyta w oryginale), a dziś poprawiłam polarowym kocykiem w Biedronce. I syropem klonowym, czyli jutro na śniadanie naleśniki.
W ogóle jeśli chodzi o Gwiazdkę, to ja już w zasadzie jestem zaspokojona prezentowo – ostatnio dostaję tyle paczek, że kurierzy dzwoniący do drzwi biura rzucają znad pudeł przeciągłe, wieloznaczne spojrzenia. Co prawda, sama je zamówiłam i opłaciłam, więc odpada efekt zaskoczenia, a na dodatek zawartość przeznaczona jest dla kogoś innego, ale i tak najprzyjemniejszym aspektem paczki jest jej OTRZYMANIE. Doszłam do wniosku, że powinnam była pracować w zaopatrzeniu – niestety, nikt mi nie zrobił w odpowiednim momencie testu predyspozycji zawodowych.
Natomiast dziś miałam małe spotkanie trzeciego stopnia przy kiosku, dokąd udałam się po kolorowe szmatławczyki dla babci. Nie dość, że kioskarka mnie sterroryzowała (“Jeszcze dam pani to i to, JA WIEM, co starsze panie lubią czytać! O, jeszcze RETRO pani dam”), to przede mną w kolejce stała pani jak z tego dowcipu: otwiera torebkę, wyjmuje porfelik, zamyka torebkę, otwiera portfelik, wyjmuje złotówkę, zamyka portfelik, otwiera torebkę, chowa porfelik, zamyka torebkę i podaje kioskarce złotówkę.
– Jeszcze pięćdziesiąt groszy – mówi kioskarka.
Na co pani otwiera torebkę, wyjmuje portfelik, zamyka torebkę…
Żyła mi pulsowała, a jeszcze sobie resztę wydawały i pani chowała zakupy do torebusi zapinanej na guziczki i zawiązywanej na troczki. A N. do mnie “CO TAK DŁUGO, ja tu na zakazie stoję!” (kochanie, wszyscy w Żyrardowie stają na zakazie).
– Ty byś tego nie przeżył – mówię mu. – Łeb by ci eksplodował.
Bo on jest dość nerwowy, a w kolejkach to już strasznie. Nie raz już wracał ze stoiska z wędlinami w stanie przedwylewowym i ręce mu się trzęsły – “Takie dwie przede mną kupowały całą świnię w plasterkach!”. Niedawno poczułam, że umrę, po prostu przewrócę się i umrę na miejscu, jak nie zjem kawałka szarlotki i wysłałam go do cukierni. Wrócił blady z pustym spojrzeniem:
– Myślałem, że wszystkich tam pozabijam – mówi. – Po pierwsze, był ostatni kawałek szarlotki, więc nie mogłem nawet PATRZEĆ w jego stronę, bo natychmiast baby z kolejki by kupiły. Najpierw jedna kupowała po dziesięć deko wszystkiego, co było, a później dwie się pokłóciły o ostatnią minipizzę; jedna wyła, że to dla dziecka, a i tak ta druga ją capnęła.
(Jakoś w Juli albo magazynie ze śrubkami nic go nie denerwuje i może tam szaleć godzinami, tylko nagle w babskiej kolejce okazuje się, jak bardzo ma kruchą psychikę!… ).
Pogoda zniechęca do czegokolwiek oprócz testowania nowego kocyka.
PS. We “From Russie With Love” Bond Connery nosi białą poszetkę do szarego garnituru. Białą. Notabene – garnitury męskie z lat sześćdziesiątych są niesamowcie eleganckie; nie znam się na kroju, ale faceci wyjątkowo dobrze w nich wyglądali.