O TYM, ŻE CAYETANA ODESZŁA

 

Od wczoraj mam smuteczek, bo odeszła z tego łez padołu jedna z moich idolek – Cayetana, księzna Alby. Mając co prawda osiemdziesiąt osiem lat, ale co to jest, osiemdziesiąt osiem lat dla młodej kobiety.

Urzekł mnie jej styl, chociaż ona mogła sobie pozwolić na taki styl, na jaki tylko chciała – podobno mogła przejechać Hiszpanię wzdłuż i wszerz nie opuszczając swoich posiadłości i zgodnie z odziedziczonym prawem, nie musiała się kłaniać Papieżowi. Oraz mogła wjeżdżać konno do katedry w Sevilli. Więc nie ma co się dziwić, że żyła sobie w swoim świecie, swoim tempem i po osiemdziesiątce wyszła za mąż za sympatycznego, trzydzieści lat od siebie młodszego geja (podobno zupełnie oficjalnego geja i od początku było wiadomo, że to mąż „para companion”, czyli do towarzystwa).

Z wyglądu twarzy w ostatnich latach wynika, że księżna musiała swojego czasu nieco dłubać przy urodzie i to powinno być dla wszystkich ostrzeżeniem – nie warto; efekt jest krótkotrwały, a później wszystko się rozjeżdża.

Ciekawe, czy można osiągnąć taki luz życiowy, jeśli nie da się wjechać na tym koniu do katedry (ciekawe, czy kiedyś wjechała – ja bym co tydzień wjeżdżała!). W każdym razie, będę do tego dążyć (za wyjątkiem młodszych kochanków, bo jednak jestem za leniwa, Cayetana miała jednak ten iberyjski temperament).

Ech… Niby wszystko przemija, ale jakoś tez miałam nadzieję, że ona jest wieczna (na taką wyglądała). No nic, trzeba po prostu kontynuować jej dzieło. Mam wrażenie, że powinny się tam w niebiosach zaprzyjaźnić z Kaliną Jedrusik.

 

O KWATERUNKU I JUBILERZE

 

Nalewam rano wodę do czajnika, a tu taki obrazek (nad zlewem mam okno na świat, czyli na bramę i ulicę naszą główną, co to nawet trochę asfaltu na nią wylali przed poprzednimi wyborami): schylona dziewczyna prowadzi dziecięcy rowerek, taki mały, zabawkowy. Na rowerku siedzi pies. Normalny pies, rasy kundelbery – siedzi na siodełku, przednie łapy na kierownicy. Obok kroczy trzy – czterolatek, z groźną miną inspektora BHP, który zlecił całą operację, a teraz nadzoruje jej wykonanie.

Oczywiście woda mi się przelała, bo nie mogłam od tego oczu oderwać.

Dodatkową – a może podstawową – korzyścią z pójścia na wybory było zapoznanie się z faktem, iż jeśli wierzyć gminnym rejestrom, to a) nie mieszkam z moim mężem, za to b) mieszka z nim jakiś pan Piprztycki (nazwisko chwilowo zmienione). Kilka miesięcy temu było owszem trochę zadymy ze zmianą numeracji działek i teraz wyszło, że na liście wyborców ja zostałam ze starą numeracją, a N. mieszka już w nowej. Z jakimś panem. Był już w tej sprawie u wójta i bardzo się z tego śmiali. NIE WIEM, CO W TYM ŚMIESZNEGO! Toż to zupełnie jak z Dobrowolskim jogi babu, co zasyłał pozdrowienia z Łomży, a później trzeba mu było oddać pokój! Co mam zrobić, jak któregoś dnia Piprztycki stanie pod bramą z walizką z tekstem “No, to jestem, a wiesz, strasznie bym się herbaty napił”? A, zapomniałam – NIC nie mogę robić, bo przecież ja tu oficjalnie nie mieszkam. To ewentualnie on mnie może wywalić z tak zwanej posesji, chyba, że jest ludzkie panisko i odda mi jakiś kącik pod schodami. Boże!… A jak się uwali na moich kanapach w śmierdzących skarpetach i z piwskiem?… To tylko IKEA, ale są bardzo wygodne, a ja jestem do nich przywiązana.

I jeszcze z wczoraj:

– Jubiler był zamknięty, to wziąłem ci żelazko – powiedział N., wręczając mi żelazko i dobrze, bo prasuję tym potłuczonym i to w sumie była kwestia czasu, kiedy mnie prąd trzepnie (odsłonięte mechanizmy jednak wolę w zegarkach Swatch). Ale dlaczego szukał jubilera na stacji benzynowej?…

O TYM, ZE RĘCE OPADAJĄ I SPAĆ SIĘ CHCE

 

Okazało się, że uchatki gwałcą pingwiny. Co za świat!… Chwili spokoju nie może być; nie, ja od dawna nie mam złudzeń co do przyrody, która wcale nie jest mięciutka i puchata – wiem, że świat to jedna wielka restauracja. Tylko że teraz okazuje się, że również i dom nierządu (w skrócie burdel). Nie dość, że z każdego miejsca łypie na człowieka naoliwiony zad Kim Kardashian, to jeszcze rozbuchane seksualnie uchatki dokładają wrażeń.

Ale za to są nowe odcinki „The Fall”!

Natomiast zachciało mi się sprawdzić, co tam nowego w Chirurgach i zapodałam sobie któryś z najnowszych odcinków. O ho ho, Dynastia, panie dziejku, skrzyżowana z Modą na sukces to mało powiedziane. Ocierając łzy ze śmiechu powiedziałam do siebie na głos (bo jak nie ma nikogo w domu to mówię do siebie na głos; jak ktoś jest, to po cichu), że brakuje tylko UFO i guza mózgu. I co? I CO mamy na koniec odcinka? TADAM! Nie będę podpowiadać, bo może ktoś to jeszcze ogląda na serio (chociaż to niemożliwe przecież). Pytaniem otwartym pozostaje, po co ja to jeszcze oglądam. Hm, może z sentymentu. A może mam syndrom sztokholmski! Zebra twierdzi, ze na bank mam syndrom sztokholmski w związku z piecem, więc może po prostu jestem podatna i przywiązuję się do oprawców.

A pogoda taka, że chyba zaraz wypróbuje strusią  poduszkę w warunkach biurowych, bo do niczego innego się dziś raczej nie nadaję.

 

PS. Dwa dni temu wchodzimy do Lidla po banany, a tam trąbka!… Litości!…

O DZIWNEJ KSIĄŻCE I WKURZAJĄCYCH BOMBKACH

 

Poszłam zagłosować i wdepnęłam w psią kupę. Oto, jak Wszechświat nagradza postawę obywatelską.

Na lotnisku kupiłam lekturę do samolotu, która lekko mnie ogłuszyła – Rachel Cusk „Życie na wsi”. Z założenia i opisu na okładce ma to być pastisz powieści wiktoriańskiej i rzeczywiście, język by na to wskazywał, natomiast jeśli chodzi o akcję, to mam wrażenie, że gdzieś się zapodział drugi tom albo przynajmniej jeden solidny rozdział. Nie mam nic przeciwko zakończeniom otwartym, ale to było tak otwarte, że o mało nie wypadłam z samolotu. Trochę po tej książce się czułam jak z obrazkami w kolorowe plamy i wzory, którymi trzeba pomachać przed nosem żeby zobaczyć trójwymiarowego dinozaura. Obawiam się, że nie udało mi się zobaczyć dinozaura. Jeśli ktoś to przeczytał i zobaczył dinozaura, to będę wdzięczna za podpowiedzi.

O, jak mnie w tym roku denerwują bombki, trąbki i mikołaje, gwiazdeczki i choineczki! O, jakbym je wszystkie skropiła napalmem i wysadziła w powietrze!…

 

O ZIELONEJ GALICJI

Codziennie była dyskusja o tym, czy “jest morze”, czy “nie ma morza”.

gal1

 

Ja tam nie wiem, dla mnie morze było i to chwilami dość wściekłe (choć dwudziestopięciometrowe fale nas tym razem ominęły). Ale do łowienia ryb z brzegu musi “być morze”.

Jak przestawało lać, to chodziliśmy na wycieczki, na przykład do Castro de Baroña – pozostałości celtyckiej osady. W deszczu byłoby trochę słabo, bo idzie się po takiej drodze:

gal2

 

Jak te kamienie są mokre, to można się elegancko przygotować do wymiany uzębienia. Wychodzi się z lasu i otwiera się widok na castro:

gal5

 

Te okrągłe to są pozostałości domów. Metrażu specjalnego nie mieli, za to widoki…

gal7

 

Bardzo celtycko. Trochę pachniało kozami.

W lesie mają prawdziwy rzymski most:

gal3

 

…choć jak pamiętamy z Asterixa, Rzymianie w Galicji nie mieli łatwo. Nie wiem, po co ten most, bo rzeka jest taka do kolanek w najgłębszym miejscu, a most jest cholernie stromy, że prawie trzeba po nim iść na czworaka. Może po prostu lubili sobie na nim postać i popatrzeć na rzekę, ładna jest w tym miejscu:

gal4

 

A oto jeden z wielu prezentów od mojego wielbiciela:

gal8

 

Pyszne i jakie dietetyczne, bo żeby cokolwiek zjeść, to trzeba się strasznie nadłubać i w rezultacie więcej kalorii się wytraci, niż spożyje.

A właśnie, a propos zje! Marmoladę z pomidora muszę zrobić. Nasza gospodyni zrobiła grzaneczki – takie sucharki wielkości znaczka pocztowego – z marmoladą z pomidora i kozim serkiem. Przepyszne. Szkoda, że już po pomidorach, ale może z tych z puszki też wyjdzie? Chociaż mały słoiczek zaryzykuję.

To idę gotować rosół.

O OGONIE, DESZCZU I INNYCH PRZYJEMNOŚCIACH

 

Zmarzłam, bo byliśmy w Galicji! Czy to nie oczywiste?

To jest, nie, że było zimno. Tak jak u nas, może trochę cieplej – i cholerny deszcz od rana do wieczora, z przerwami lub bez. Już drugiego dnia miałam wrażenie, że mam na sobie cieniutki kombinezon ze skóry ślimaka, a wszystkie ciuchy były lekko wilgotne. Gdyby nie ta wilgoć to nie byłoby źle, bo tam jest teraz zielono jak u nas na wiosnę, owocują cytryny i woda w morzu jest bardzo ciepła – jak przez całe lato mieli upały i lodowatą wodę, tak teraz ma jakieś 20 stopni i cały czas od tego morza ciągnie taki ciepły, wilgotny wiatr. Jakby ział na człowieka olbrzymi pies. N. ze znajomymi łowił ryby, a ja oczywiście żarłam.

Jesień ma to do siebie, że w barach dają porządne, ciepłe tapas. Trzy wina w trzech barach i człowiek jest najedzony po korek. Empanady z różnościami, krokiety, flaki z ciecierzycą, pieczone kasztany, chrupiące ziemniaczki, no i ten ogon byka, w plastrach i upieczony na chrupiąco. Ja ostatnio jem mało mięsa (za to ryby bym wciągała jedną za drugą, no i morcillę oczywiście, ale to nie mięso, tylko krew z cebulą, więc danie w połowie wegańskie, prawda?) i ten plaster ogona tak obwąchałam z rezerwą, ale jak spróbowałam, to pożarłam cały. Pyszny był, duszonego kiedyś próbowałam, ale mi tak nie smakował jak ten z pieca.

Zupełnie niechcący mam nowego wielbiciela – znanego już uważnym czytelnikom rybaka, lat 80 (ale świetnie się trzyma), który 50 lat temu był w Polsce i zakochał się w Elżbiecie ze Szczecina, najpiękniejszej kobiecie świata. Przez cały czas tę Elżbietę wspomina, ale tym razem doszedł do wniosku, że ja jestem w sumie bardzo do Elżbiety podobna i się zaczęło. A to dostaliśmy od niego wielki półmisek camarones (małe lokalne krewetki, gotowane w morskiej wodzie – delikates, w knajpach bardzo drogie), a to przytargał flaszkę hiszpańskiej brandy, szampana, parę słoików mejillones w ostrym sosie escabeche… Powiadam państwu, nie jest źle z takim wielbicielem. Obowiązków żadnych, a korzyści dość wymierne. N. się trochę ze mnie nabija – ale brandy Gran Duque de Alba sobie przywiózł.

Oraz przywieźliśmy laur. Niechcący w knajpie wymknęło nam się, że na Teneryfie kupiliśmy tamtejszy świeży liść laurowy, no i się dowiedzieliśmy, że phii, na Teneryfie to jest mierda, tu w Galicji to jest dopiero laur! Natychmiast został zorganizowany niejaki Pepe (po naszemu Józek), pozwolono mu zapłacić za kolejkę w barze (nie jest to łatwe, nam się udało może ze dwa razy) i dostał polecenie zaopatrzyć nas w laur. I zrobił to. Nie dość, że musiał sterczeć na drabinie z sekatorem chyba cały dzień, bo nazrywał nam DWIE WIELKIE TORBY z supermarketu, takie porządne, na duże zakupy, laurowych liści, to jeszcze dostaliśmy sadzonki laurowych dąbeczków. Jedną torbę laurowych liści udało mi się zostawić, ale drugą musieliśmy zabrać. I sadzonki też, więc rozpoczynamy przygodę z uprawą drzewek laurowych (w doniczce, of kors). Może i Galicyjczycy są trochę dziwni (ale kto by nie zwariował od tego deszczu?), ale serca mają wielkie. Aha, Pepe sam z siebie dorzucił nam flaszkę nalewki z aguardiente na dzikiej wiśni. Naprawdę do ostatniej chwili na lotnisku czekałam na komunikat z megafonu, że właściciele pewnej bardzo dziwnej walizki wypchanej liśćmi, badylami i wódką mają się natychmiast stawić na policji i w poradni zdrowia psychicznego.

N. złowił piękną sepię i jedli ją duszoną w atramencie. Tego jednego nie dałam rady zjeść. Nawet nie chodzi o to, że mam coś przeciwko czarnemu jedzeniu, po którym ma się czarne zęby I NIE TYLKO ZĘBY przez trzy dni (jeśli Państwo rozumieją, co chcę przez to powiedzieć), ale ten atrament tak pachnie, że ja osobiście nie ten teges.

Jak zwykle, dowiedziałam się mnóstwa bardzo pożytecznych rzeczy, na przykład:

– mejillones łowi się, kiedy jest pełnia, bo w pełnię są grube, a jak jest nów, to chudną, nikt nie wie dlaczego, ale tak jest i już;

– ser jest najsmaczniejszy, kiedy krowa ma całe życie pod górkę – nie może jeść zbyt soczystej trawy, bo wtedy mleko ma za dużo wody, a za mało tłuszczu, więc najlepiej gdyby się pasła na nie za urodzajnej łące, górzystej, żeby się napracowała, i w ogóle – im ma gorzej, tym lepiej dla nabiału (straszne to, nie?);

– jak się wystawi przed drzwi butelkę z wodą, to psy nie będą sikały na drzwi.

Takie oto tematy są poruszane w barach (no i oczywiście opowieści o złapanych rybach; ryby rosną w każdym kolejnym barze o 20 centymetrów).

Odwiedziliśmy kilka mniejszych miejscowości i oczywiście Santiago de Compostela, gdzie tradycyjnie lało tak, ale to tak, że nawet kobziarz, który zawsze gra w przejściu przy katedrze zwinął się dość szybko, bo widocznie zalało mu gaitę i zaczął bulgotać. Kupiłam sobie dwie śliczne metalowe aceiteiry i skończyło się obżarstwo, opilstwo i trzeba było wracać (i dobrze, bo dziurki w pasku by się nam skończyły). I wracamy do domu I JEST SUCHO!… I piec działa (coś knuje, drań jeden, już ja go znam).

No i teraz będę kombinować, jak by tu upiec ogon. Naprawdę był przepyszny.

Jak tylko uporam się z całą górą wilgotnych ubrań. I suszeniem wora laurowych liści.

 

O TYM, ŻE NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO JAK ZAWIESZENIE BRONI Z PIECEM

 

Wojna trwa. Drań od ponad doby udaje, że jest puchatym kiciusiem i słodko mruczy, w domu sauna, a pod prysznicem prawie zeszła mi skóra od wrzątku. A ja wiem, że knuje i TYLKO CZEKA, kiedy nam wywinąć następny numer i najlepiej, żeby było wtedy minus trzydzieści.

Mam już opracowany (na razie teoretycznie) problem niemycia w razie tak zwanego Niemca (ha! Przecież to JEST Niemiec z pochodzenia). Koleżanki mi powiedziały, że najgorszy jest początek, ale jak się przebrnie przez pierwszych kilka dni to później już z górki i można się przyzwyczaić. Spoko. Dam radę albo pojadę do Zebry jako ta rodzina z prowincji (raz już byłam). Tylko niech mi nikt nie każe używać SUCHEGO SZAMPONU, bo na samą wzmiankę wszystko mnie swędzi; wolę już umyć łeb w lodowatej wodzie.

Co tam jeszcze z ciekawostek (pardą, ale moje życie zdominował problem grzewczy i mogę lekko nie nadążać za mejnstrimem). N. wrócił z Mołdawii i przywiózł mi ulotkę największych na świecie piwnic z winem – mają 200 kilometrów i zwiedza się je SAMOCHODEM! Oczywiście, bardzo chcę tam pojechać, mimo, że mówi, że w Kiszyniowie nie wyszedł z hotelu, bo nie ma gdzie. Mogę nie wychodzić z hotelu, dwieście kilometrów wzdłuż beczek z winem mi wystarczy. Aha, i jeszcze powiedział, że zgubił kartę od pokoju, ale bardzo miła pani prostytutka mu ją przyniosła i oddała. I mówiła do niego “mużczina”. I JA SIĘ MAM NIE DENERWOWAĆ, jak on wyjeżdża, tak?…

A jedna moja koleżanka chce być przerobiona na diament po śmierci. Koncepcja mi się podoba, ale jak tu sobie zagwarantować, żeby np. nie wylądować między cyckami nowej żony naszego drogiego małżonka?…

Popłakałam się na końcówce Manhattanu (jak zabiją Franka, nie oglądam drugiego sezonu!), natomiast jeśli chodzi o “2 Broke Girls” to… Serio? Kim Kardashian?… Odcinek do dupy (i to dosłownie).

Strasznie się kurzy. Może by spadł jakiś mały deszczyk?…

O MOIM WŚCIEKU – C.D.

 

No więc, podsumowując, Ciotka Dobra Rada ma dla wszystkich wiewióreczek spostrzeżenie: KUPUJCIE PIEC Z JEDNYM GUZIKIEM WŁ/WYŁ – może być w obcym języku, ale żeby był jeden guzik. JEDEN. No dobra, ewentualnie – jeden guzik i jeden pokręcieł do temperatury. Niech nikogo nie skusi rozdzielnia z przyciskami jak na statku ENTERPRISE oraz zapewnienia subiekta, że OHO HO! Czego ten piec nie robi – śpiewa, tańczy, jodłuje, stawia bańki, prasuje obrusy, uczy japońskiego, wyrabia ciasto na obwarzanki kaliskie, strzyże owce i wyciąga pierwiastek trzeciego stopnia z jajka na miękko. Nigdy. Więcej. Viessmana. Z. Milionem. Czujników. Albo od razu niech dorzucają polisę ubezpieczeniową z zagwarantowanym leczeniem nerwów na Kanarach.

 

Wspominałam niejednokrotnie, że na uspokojenie robię na szydełku, a jak jestem wściekła, to zasuwam trzy razy szybciej. W wyniku zmagań z pomarańczowym sukinsynem uwiłam o taki:

bezniczek

Nazwę go “Owoc Mojego Wkurwienia”. Prawda, że to brzmi muy Almodovar?…