Od wczoraj mam smuteczek, bo odeszła z tego łez padołu jedna z moich idolek – Cayetana, księzna Alby. Mając co prawda osiemdziesiąt osiem lat, ale co to jest, osiemdziesiąt osiem lat dla młodej kobiety.
Urzekł mnie jej styl, chociaż ona mogła sobie pozwolić na taki styl, na jaki tylko chciała – podobno mogła przejechać Hiszpanię wzdłuż i wszerz nie opuszczając swoich posiadłości i zgodnie z odziedziczonym prawem, nie musiała się kłaniać Papieżowi. Oraz mogła wjeżdżać konno do katedry w Sevilli. Więc nie ma co się dziwić, że żyła sobie w swoim świecie, swoim tempem i po osiemdziesiątce wyszła za mąż za sympatycznego, trzydzieści lat od siebie młodszego geja (podobno zupełnie oficjalnego geja i od początku było wiadomo, że to mąż „para companion”, czyli do towarzystwa).
Z wyglądu twarzy w ostatnich latach wynika, że księżna musiała swojego czasu nieco dłubać przy urodzie i to powinno być dla wszystkich ostrzeżeniem – nie warto; efekt jest krótkotrwały, a później wszystko się rozjeżdża.
Ciekawe, czy można osiągnąć taki luz życiowy, jeśli nie da się wjechać na tym koniu do katedry (ciekawe, czy kiedyś wjechała – ja bym co tydzień wjeżdżała!). W każdym razie, będę do tego dążyć (za wyjątkiem młodszych kochanków, bo jednak jestem za leniwa, Cayetana miała jednak ten iberyjski temperament).
Ech… Niby wszystko przemija, ale jakoś tez miałam nadzieję, że ona jest wieczna (na taką wyglądała). No nic, trzeba po prostu kontynuować jej dzieło. Mam wrażenie, że powinny się tam w niebiosach zaprzyjaźnić z Kaliną Jedrusik.