O RZECZACH NAPRAWĘ STRASZNYCH

 

Ułożyłam w dwa popołudnia, a właściwie jedno i pół. Iiiiitam… Ale teraz mam plan – rozbiorę go i popakuję klocki w identyczne paczki! To powinno być trochę większym wyzwaniem.

W trakcie budowlanki przyszła Zebra, rzuciła fachowym okiem i podzieliła wszystkie części na dwie kategorie:

– te, które musiałaby wyciągać swojej córce z buzi, gdyby się do nich dorwała;

– te, które musiałaby wyciągać z jej kupy następnego dnia (cykl można podobno przyspieszyć soczkiem jabłkowym) – do tej kategorii weszła najmniejsza drobnica i chyba nietoperz.

Oraz niestety, straciłam kolejne dziewictwo i znowu przez South Park. Dwa dni temu nie wiedziałam, kto to jest Honey Boo Boo i było mi z tym bardzo dobrze. Obejrzałam najnowszy odcinek South Parku i zachciało mi się dowiedzieć.

IDIOTKA (ja).

Po czterech minutach Honey Boo Boo i jej rodzinki na youtubie popadłam w szezlong i powinnam na nim pozostać, ale nieee, nieeeee – zachciało mi się kliknąć jeszcze jeden filmik. Z wyborów małych miss, bo talent Honey się tam narodził. Obejrzałam tego jakieś dwie, trzy minuty, trzasłam wiekiem laptopa i następną godzinę spędziłam na rozmyślaniu, kogo właściwie powinno się zastrzelić na miejscu:

– organizatorów i jurorów takich konkursów – sory, ale nie wierzę, że one są zupełnie bez drugiego dna, zwłaszcza panowie zasiadający w jury mnie nie przekonują do końca;

– mamusie – zachwycone, że ich wymalowane czterolatki wyglądają i zachowują się jak zniszczona, pięćdziesięcioletnia prostytutka po czwartym odwyku od heroiny;

– mnie – bo jest mnie najmniej (jedna sztuka) i tylko ja narzekam, podczas gdy reszta świetnie się bawi – a więc będzie to opcja najtańsza i najszybsza.

Zupełnie nie pod rękę mi ze współczesną popkulturą, niestety. Jakoś nadal mentalnie tkwię w epoce, kiedy mówiło się “skandal”, jak Zofia Stryjeńska rzucała lampą naftową w męża, bo podobno miał kochankę. W Zakopanem rzucała, co ją trochę tłumaczy (podobno zawsze było szpetne, nie tylko teraz).

A ten “Las cieni” makabryczny, albo ja jakoś zmiękłam na stare lata, psia kostka.

O ZUPEŁNYM SFIKSOWANIU JUŻ CAŁKIEM

 

Jak dobrze jest nigdzie nie jechać. Bo ostatnio się trochę włóczyłam, a ja tak naprawdę to najbardziej lubię siedzieć w norze. Jak ropucha. Tyłkiem w swojej jamie, może łeb trochę wytknąć, popatrzeć – nie za długo – i się schować. I siedzieć i się ropuszyć z herbatą i książeczką. Jak dziś. Mniam.

A i wczoraj był dość uroczy dzień, bo przyszła paczka. TA paczka. Z “Nawiedzonym domem” Lego. Czekałam na niego pół roku, premiera miała być na moje urodziny, ale się spóźniła, ale jeśli NIEKTÓRZY myśleli, że go sobie odpuszczę, to się mylili. Odkąd zobaczyłam nietoperza na dachu obok komina, ten dom był mój.

Zamówiłam ją do roboty i wywołałam lekką sensacyjkę. Najbardziej zdziwiony był jeden kolega, jak rozpakowałam pudło – “Ej, to faktycznie są klocki Lego!”. Ja nie wiem, czego on się po mnie spodziewał – zamówienia z seksszopu? Dla niepoznaki opisanego LEGO na brązowej tekturze? W takiej gigantycznej pace musiałby być wibrator wielkości przemysłowego malaksera do zupy i gumowy kostium Niegrzecznej Rzeźniczki Dominy, co najmniej.

A żeby było już całkiem superaście, to na obiad były belgijskie frytki z Wurst Kiosku na Zwycięzców.

A wieczorem ułożyłam parter. Dawno nie układałam klocków i zapomniałam już, jaka to niesamowita frajda i adrenalina.

(Mój mąż tylko kręcił głową na to wszystko, ale jak mu zaprezentowałam rodzinę wampirów i dwa świecące w ciemności duchy, to mu oko błysnęło. Każdemu by błysnęło, ten zestaw jest naprawdę niesamowity, jest nawet przezroczysty słoik z kością w środku wielkości ziarnka grochu).

Dziś po południu pozostałe kondygnacje. Ale najsamprzód wydam N. obiad (czego tak nie znosiła w swoim małżeństwie Kinga Rusin i od czego uciekła i teraz jest szczęśliwa! Bardzo szczęśliwa! I spełniona! Tak! Właśnie tak! No to ja mam odwrotnie).

 

O KRASNOLUDKU, ZŁOŚLIWEJ MENDZIE

 

Na nosie siedzi mi złośliwy krasnoludek i małym młoteczkiem napiernicza mnie w czoło pomiędzy oczami. A w gardle mam jego kumpla, złośliwego szorstkowłosego chomika, który dosłownie na moment ucieka od gorącej herbaty z miodem, ale zaraz wraca. Herbat z miodem wypiłam dziś już około czterystu.

Czas na cięższą artylerię. Gdzie moje teraflu!

(I gdzie moja odpowiedź na pytanie “Co ja do cholery robię w tym klimacie”).

Okropnie boli mnie głowa, a taką mam soczystą książkę do poczytania – “Las cieni”. Na stronie zaledwie 35 znaleziono na podziemnym parkingu ciało 22-letniej pielęgniarki z oderwanymi od tułowia kończynami, z których na dodatek zostało obgryzione ciało do kości. Ale jedyne na czym mogę się skupić, to na mieszaniu gorącego napoju. (Czy to prawda, że ciasto trzeba mieszać tylko w jedną stronę, inaczej będzie zakalec?).

O PORANNYCH PIEŚNIACH I SERIALACH

 

N. od rana lekko wytrącony z równowagi, bo jakaś piewica w Trójce się darła, że jej cisza wpadła w małżowinę. Ja tam nie wiem, bo akurat myłam zęby, ale jeśli faktycznie, to już naprawdę, jak można takie rzeczy ludziom od rana serwować jeszcze przed śniadaniem?…

A później sobie postaliśmy w korku na Pradze. Tez pięknie. Obok Zoo i przychodni weterynaryjnej dla zwierząt egzotycznych.

„Luther” i „Perception” dają radę. Aczkolwiek wolałabym, żeby Luther więcej działał, a mniej przeżywał. Bo przeżywa jak wegetariańska stołówka pełna hipsterów. Ta psychopatka za to bardzo miła, jest ciekawym elementem krajobrazu i mam nadzieję, że niejednokrotnie jeszcze da czadu. A co do „Perception”, to… jak człowiek słyszy głosy, mówi sam do siebie i rozmawia z bytami urojonymi, to się kwalifikuje do leczenia?… Naprawdę?… Powinnam się zacząć martwić?

(I tak, nadal nie lubię tego całego Erica McCormack, ale w porównaniu z tą niunią, co gra pańcię z FBI, która mnie tak wkurwia, ale to TAK wkurwia, że para mi leci z uszu i podskakuję pod sam żyrandol… No więc, w porównaniu z nią, on może być).

Aha, i wczoraj w ramach diety posthiszpańskiej, że koniec z tłuszczami zwierzęcymi co najmniej na rok, wyszłam ze sklepu ze słoiczkiem czego? No czego? Dodam, że z dodatkiem jabłuszka i śliwek.

O TATARSKIEJ KUCHNI, ZGODNIE Z ZAPOWIEDZIĄ

 

UFF! Pojechali. Uwielbiam ich, ale jeszcze jedna kolacja do drugiej w nocy (jedzenie smalcu ze swarkami, marynowanych gąsek, picie wina i krzyczenie), jeszcze jedna wędka sprężynujaca w moim salonie lub jeszcze jedna wyprawa po ocieplane kalosze, a zamieniłabym się w Gwiazdę Śmierci, co mi trafnie przepowiedziała Zebra. (Tzn. ją uwielbiam, bo jest słodka i śliczna jak Audrey Hepburn, a jego na zmianę bardzo lubię i bym udusiła i chyba vice versa).

Rano dzwoni Żebra i słodkim tonem zagaduje:

– Co rooobisz?…

Na co ja, równie słodko, zaczynam ćwierkać, że pojechali na lotnisko, że herbatka, pranko… nie zdążyłam skończyć:

– TO MOŻE BYŚ SIĘ W KOŃCU ZALOGOWAŁA DO GARDENSÓW I PRZESŁAŁA MI tę j@*&6234ną miotłę o którą cię proszę od tygodnia, bo nie moge apgrejdować chaty Kopciuszka!!!

Przesłałam. Wiadomo.

(Aaaaa! Właśnie okazało się, że uprałam poduszkę N. niechcący razem z pościelą. Jego poduszka jest z pierzem. A to się roztocza zdziwiły! Na pierwszy rzut poduszka nie bardzo rokuje na przyszłość, ale powiem to, co z takich przypadkach mówiła Doktor Quinn: Teraz możemy tylko czekać i mieć nadzieję…)

A kuchni tatarskiej spróbowaliśmy oczywiście w Kruszynianach, w Tatarskiej Jurcie, która chodziła za nami od dawna i nareszcie byla okazja się wybrać. Powiem tyle, że nie spodziewałam się, że pierekaczewnik może być taki pyszny. Ciasto makaronowe przekładane mięsem z cebulą, to brzmi jak uboższa siostra lazanii i kompletnie nią nie jest, bo płaty ciasta smaruje się masłem, całość jest warstwowa, z wierzchu chrupiąca i po prostu obłędnie dobra. Kołduny z rosołem też były smaczne, choć to jest potrawa z gatunku “niezapominajka”. Zamówiliśmy jeszcze pieczone pierogi – ten z mięsem i kapustą był dobry, a ten z ryżem i warzywami nie. No i na koniec kartoflaniki, takie pierogi na parze z ziemniakami i jajkiem na twardo. Jeśli pierekaczewnik ociekał masłem, to kartoflaniki w nim po prostu PŁYWAŁY. Było ich w porcji pięć, nas czworo i proszę zgadnąć, kto zeżarł piątego, aż prawie masło mu okiem wypłynęło. Taaaa.

Gdyby nie herbata po tatarsku po tej uczcie, przepyszna, z cytryną i miętą, to bym tam wybuchła na miejscu i zwisała strzępami z sufitu.

A na pożegnalny obiad zrobiłam takie grzyby, że mieliśmy zjeść resztę na kolację, ale zostały spakowane w słoik i pojechały do Galicji jako przykład kuchni polskiej najwyższego sortu. No. Dumna jestem.

Pobiegałabym po domu na golasa ze szczęścia, ale trochę za chłodno jest.

O PERWERSJACH – A CO SOBIE BĘDĘ ŻAŁOWAĆ!

 

U Woody Allena był taki piękny skecz o programie telewizyjnym “Jaka jest twoja perwersja?”. W programie występował Rabbi Baumel, który lubił jedwabne pończochy oraz bycie związanym. Duża blondynka udająca jego guwernantkę musiała go chłostać pejczem, podczas gdy żona klęczała u jego stóp i obgryzała wieprzowe żeberka. Jeden z moich ulubionych skeczy, który zawsze mnie rozśmiesza (oraz “Nieproszeni goście” Pythonów).

Aż taka sofistykejted nie jestem (choć mój mąż czego jak czego, ale obgryzania wieprzowych żeberek by nie odmówił), ale też mam swoje pierdolce. Na przykład, w moim domu ZMYWARKA NALEŻY DO MNIE. Goście (i mąż) mogą mi pomagać, ale od zmywarki WARA. Nikt nie ma prawa nic z niej wyjąć ani włożyć.

Albo: przenigdy w niczyjej obecności nie obetnę sobie paznokcia. Nawet jeśli jest zadarty i krwawi. Do obcinania paznokci przystępuję najchętniej w pustym domu, zamkniętym na klucz, a i to najchętniej narzuciłabym sobie koc na głowę.

A jakie Wy macie pierdolce?

 

Następny odcinek będzie o kuchni tatarskiej. Jak się pozbieram, bo na razie ciągle ociekam masłem i kołdun z baranem chce wyjść między żebrami.

 

O WINIE, SERZE I TROCHĘ O ŚWINSKICH RYJACH URZĘDNICZYCH

Tego skurwysyna, który…

(Dzień dobry, tak w ogóle! Tak, nie było mnie kilka dni, zaraz opowiem, gdzie byłam, ale najpierw muszę przekląć te niemyte świńskie ryje panierowane, bo mnie normalnie udusi!)

… no więc tego, który dał zezwolenie na prowadzenie robót na katowickiej na odcinku 84 kilometrów (osiemdziesięciu czterech, słownie), gdzie wszyscy się ciągną jednym pasem 50 km/h, a drugi jest zamknięty, pomimo, że NIC się na nim nie dzieje, NIC, nie ma żadnych maszyn, robót, asfalt wygląda tak samo, jak na przejezdnym pasie, a mimo to stoją słupki, a setki tysięcy kierowców dziennie musi się tamtędy wlec, i to trwa już LATAMI, bo nie miesiącami – no więc, przejdę do sedna: tego skurwysyna obdarłabym ze skóry, wytarzała w smole, pierzu i zatknęła na palu przy katowickiej. Żeby biedni, udręczeni kierowcy przynajmniej mogli sobie na dobrodzieja popatrzeć. Wlokąc się bez sensu jednym pasem 50 km/h. Właściwie to na pewno by się nazbierało kilkunastu tych półgłówków, bo i z GDDKiA, i z nadzoru, i od projektanta, i od wykonawcy. Bless ju wszystkim świerzb i kleszcz w pachwinie.

Okej. To teraz – back to studio!

W Mikulovie byłam. To takie śliczne czeskie miasteczko położone w górach, pośrodku winnic. Zabraliśmy tam naszych Hiszpanów, żeby mieli dywersyfikację. Akurat jest po winobraniu i wszędzie sprzedają burcak (po naszemu to chyba będzie moszcz). No więc z czeskich win najbardziej smakował im burcak. Bo pozostałe mają za dużo wody. Aha, jeszcze klaret.

A mi tam smakowało czerwone (białe jest trochę dziwne). Burcak za słodki, ale wieczór w Mikulovie – niezapomniany. Siedzieliśmy na rynku w winiarni, której właściciel wygląda jak Van Gogh i słychać było tylko fontannę i psa jednej pani, który darł mordę na każdego przechodzącego psa (czyli około co trzy minuty). I dzwony, które dzwoniły o najprzedziwniejszych porach (na przykład, za dwadzieścia siedem ósma). Pani od psa rozmawiała z kimś przez telefon i mówiła “Przyjedź na burczaczek” (Czesi rozumieją nas, a my ich, okazało się) – ja twierdziłam, że rozmawia z synem, a mój mąż, że z kochankiem (bo ja wierzę w piękno i dobro, tak? I w to, że Alan Rickman nie przespał się… itd). I mieszkaliśmy w pensjonacie u faceta, który ma łysego peruwiańskiego psa i robi piękne zdjęcia z całego świata (Pension Sebastian). I jeździliśmy po górach, które się pięknie nazywają – Palava – i oglądaliśmy winnice. I…

I co się naszym ukochanym przyjaciołom najbardziej podobało z całej wycieczki?…
ZAKOPANE.

Tak, Zakopane. Pieczone żeberka, tłum na bazarze oraz kupili zakopiańskie kapcie. Nie, ja z nimi zwariuję.

Aha, i kupili całą torbę ołomunieckich twarożków. Jak ich nie aresztują na lotnisku, to bedę bardzo zdziwiona. Śmierdzą pod niebo w lodówce, a bez lodówki?…

Ale śledż im smakuje. I chrzan. Nagle polubili chrzan. Chcą, żeby im kupić jeden słoiczek takiego surowego, tartego, niczym nie doprawionego, od którego się płacze, bo zamierzają poczęstować jednego przyjaciela po powrocie. Chrzanem i ołomunieckim twarożkiem.

(No dobra, Zakopane jest bardzo paskudne, ale moskola zjadlam i bym zjadla jeszcze).

A dialogi z “Downtown Abbey” powinny dostać Oskara. I sceny z Maggie Smith.

O DOŁUJĄCEJ CYSTERNIE

 

Wczoraj zobaczyłam pod naszą bramą śliczną, majestatyczną, apetyczną  cysternę z malowniczym napisem OLEJ OPAŁOWY i poczułam się jak ten pies bacy. Ten, co go baca zastrzelił, a turysta pytał, czy był wściekły, a baca – no, zachwycony to on nie był!

Identycznie ja. ZACHWYCONA NIE BYŁAM.

Zwłaszcza, jak sobie przeliczyłam rachunek za olej na buty i torebki (i kurwica mnie zalała od stóp do głów). Jesień, koniec z klapeczkami!… W związku z tym posprzątałam lodówkę, zjadłam wszystko, co było przeterminowane i poszłam obejrzeć pierwszy odcinek nowego sezonu Downtown Abbey.

I tu mi nieco morale wzrosło, bo pierwszy odcinek bezbłędny. (Czy ten Mefju to ma jakiś magnes w tyłku przyciągający spadki?). Zwłaszcza pojawienie się trzeciej teściowej było bardzo dobrym posunięciem, teściowe to jest bardzo wdzięczny materiał dla scenarzystów, odwrotnie, niż w życiu (choć może właśnie dlatego). Wiążę jeszcze pewne nadzieje z amerykańska pokojówką, bo niezłą żmiją jej z oczu patrzy. To teraz jeszcze tylko niech ruszą z „American Horror Story”, drugi sezon, i może jakoś te klapki przeboleję (w sumie kozaki tez są w porządku). Tym bardziej, że w hiszpańskim GQ napisali, że Jessica Lange ma tym razem dręczyć Chloe Sevigny, którą lubię, bo jest walnięta.

A „Perception” wygląda nieźle, tylko że ja naprawdę, naprawdę, NAPRAWDĘ nie lubię tego głównego aktora. W dodatku nawet nie pamiętam, dlaczego, ale nie lubię. No i co teraz?

 

O ŚWIĘTA RITO!

 

Bym coś miłego napisała o wyjeździe, ale telepie mnie z zimna, co to ma w ogóle być? Zaraz mi kończyny odpadną. Oraz pan w samolocie mnie zarazil gruźlicą, kocham takie powroty.

(Taka temperatura sprawia, że mam ochotę zostać płatnym mordercą, albo nawet bezpłatnym mordercą, w czynie społecznym. Zaraz wezmę nóż i pójdę w miasto, bo mnie rzuca na wszystkie strony z zimna, może ciepła krew – cudza oczywiście – mnie trochę ugrzeje chociaż powierzchownie).

Wyjazd był pod znakiem wiewiórek. Ba! Wiewiórek, których nie było.

Jakaś znajoma naszych znajomych wróciła z Fuerteventury ze zdjęciami wiewiórek, które jakoby „są symbolem tej wyspy”. Halo, w ogóle. Ja tam jeżdżę od dziesięciu lat, symbolem wyspy jest koza, a wiewiórki na oczy nie widziałam. Oczywiście przez cały pobyt wypatrywaliśmy tych wiewiórek i co? ANI JEDNEJ. Nawet przejechanej. W jednym miejscu znaleźliśmy cos jakby wiewiórcze bobki oraz ślady łap. Za to kóz oczywiście było od cholery i trochę.

Ostatniego dnia w recepcji dumnie wisiała kartka, że czeka nas TROPICAL STORM. No więc przeżyłam swój pierwszy w zyciu tropical storm. Wyglądał on tak, że jak podjechaliśmy do sklepu, kupić sól (tak, lubimy sobie przywieźć sól z wakacji), to COŚ JAKBY KROPIŁO. Wyszliśmy ze sklepu z solą i już nie kropiło.

A teraz będzie subiektywny poradnik socjopaty co do miejsc, w które koniecznie trzeba na Fuerteventurze pojechać. Niektórzy lubią plażę z leżaczkiem, a ja na przykład, jak mi ocean ryczy. No więc w tych trzech miejscach ryczy naprawdę cudownie:

– Los Molinos – to miejsce jest totalna psią dupą, nie ma tam NIC. No, kilka kaczek i garstka miejscowych. W kawiarni nie dadzą kawy, bo im szkoda prądu na obcych. Plaża jest ciemna, a fale takie, że można zemdleć.

– Ajuy – zupełnie ciemna plaża i oberwany wulkan, po którym się spaceruje. Fale ryczą, można sobie stanąć na piasku i wrzeszczeć „Tylko na tyle cię stać, suko?” albo i coś gorszego, bo i tak nie słychać. Ajuy slicznie brzmi po polsku (w hiszpańskim „j” się czyta jak nasze dźwięczne „h”). W odróżnieniu od Los Molino jest tam cywilizacja i dobre knajpy z pysznym jedzeniem, które oczywiście wtrąbiliśmy w ilościach karygodnych (opaska na przełyk staje się priorytetem).

– długie plaże w Cotillo – mieszany piasek, żółty i czarny, pięknie to wygląda. Fale kilkupiętrowe. Kiedyś się tam postanowiłam wykąpać. Poskakać na falach, ha ha. Weszłam do wody do połowy łydki i następne, co pamiętam, to jebitna fala, która mnie nakryła z głową, starmosiła, nasypała piasku do majtek, a mojemu N. zabrało fajkę do nurkowania. Tam jak się idzie brzegiem kilkanaście metrów od wody, to nigdy nie ma pewności, czy za chwilę nie będzie tej wody po kolana. Ale nie szkodzi, bo jest ciepła i wspaniała.

Schudnąć mi się, jak było do przewidzenia, nie udało. Moja rozszalała flora bakteryjna się domagała twarożku od rana. I stęskniłam się za szydełkiem. I trochę za serialami.