W domu szał, bo Zebra wraca z Manhattanu. Tak sobie myślę, ze gdyby Benedykt XVIII przyjeżdżał, to by było spokojniej, ot – babcia by zrobiła gołąbki i wszystko. A tak, to przez trzy ostatnie dni szukaliśmy jak idioci boczku na grilla. I wszystko było, tylko nie boczek – karkówki, szynki, szaszłyczki, mięso strusia, a boczku ani kawałka. Jak na złe.
No ale dobra, wyrwaliśmy ten boczek z gardzieli przemysłu mięsnego wczoraj.
Nawet nie chce myśleć, co by było, gdyby się go nie udało kupić. Żadne szampany i kawiory by nie pomogły.
W każdym razie trawa się maluje, kret się czesze, pająki dostaną diamentowe obróżki. Szczypawka chodzi po stole (ale to nie na przywitanie, tylko normalnie, ona lubi wchodzić na stół bo ma wyżej i lepiej wszystko widzi).
Tylko niech ona sobie nie pomyśli, że to tak na stałe. Grill powitalny, ze dwa dni opowieści, a później majtki na dupę i do roboty!
Ale boczek na grilla i smierdząca sałatka musza być, bo wiecie, ona ma moje klapki jako zakładniczki. I dwa sezony „Dead like me”, więc ten. Zachowuję się póki co.