O ZNIKAJĄCYM BOCZKU NA GRILLA

 

W domu szał, bo Zebra wraca z Manhattanu. Tak sobie myślę, ze gdyby Benedykt XVIII przyjeżdżał, to by było spokojniej, ot – babcia by zrobiła gołąbki i wszystko. A tak, to przez trzy ostatnie dni szukaliśmy jak idioci boczku na grilla. I wszystko było, tylko nie boczek – karkówki, szynki, szaszłyczki, mięso strusia, a boczku ani kawałka. Jak na złe.

 

No ale dobra, wyrwaliśmy ten boczek z gardzieli przemysłu mięsnego wczoraj.

 

Nawet nie chce myśleć, co by było, gdyby się go nie udało kupić. Żadne szampany i kawiory by nie pomogły.

 

W każdym razie trawa się maluje, kret się czesze, pająki dostaną diamentowe obróżki. Szczypawka chodzi po stole (ale to nie na przywitanie, tylko normalnie, ona lubi wchodzić na stół bo ma wyżej i lepiej wszystko widzi).

 

Tylko niech ona sobie nie pomyśli, że to tak na stałe. Grill powitalny, ze dwa dni opowieści, a później majtki na dupę i do roboty!

 

Ale boczek na grilla i smierdząca sałatka musza być, bo wiecie, ona ma moje klapki jako zakładniczki. I dwa sezony „Dead like me”, więc ten. Zachowuję się póki co.

 

O KULCE W GUINESSIE

 

Odkryłam kryminały Caroline Graham – naprawdę, nie ma jak dobry, brytyjski kryminał z obowiązkowym udziałem pieprzniętych staruszek z małych miasteczek.

 

Odkryłam tez serial (można się śmiać) „24 godziny”. Jest fascynujący. Jack Bauer ma zasięg i rozmach kombajnu żniwnego skrzyżowanego z przemysłową maszynką do mięsa. Przestałam liczyć trupy po trzecim odcinku. Może mam spaczony ogląd świata, ale wydaje mi się, ze chyba ekonomiczniej byłoby pozwolić bombie wybuchnąć, a terroryście strzelać, niż wpuścić do akcji Jacka Bauera. Bo rzeczony Jack od razu na wstępie wyrżnie 30% populacji miasta i połowę współpracowników, jeszcze przed porannym sandwiczem. Jest bardzo słodki.

 

Poza tym, lubię Kefira, chociaż jednak jego tatuś Donald podoba mi się bardziej, zwłaszcza w MASH (są głosy, że to dlatego, że jestem zwyrodniała).

 

I zaintrygowały mnie kulki w puszkach Guinessa.

 

Ja nie piję Guinessa, choć bardzo chciałam się do niego przekonać, w końcu kultowy trunek. Niestety, najbardziej pasuje mi do niego określenie „kawa na pomyjach”. N. za to odkrył Guinessa na nowo w Szkocji i zakupiliśmy czteropak do domu.

 

W pierwszej puszce coś grzechotało, wystraszyłam się, że oko. Ponieważ jednak grzechotało w następnej, i kolejnej, to się zainteresowałam. Na puszce wyczytałam, że jest to taki specjalny „floating widget” (jakbym sama nie widziała!) i żeby go nie zjadać ani się nim nie krztusić. Natomiast w jakim celu się tam znajduje – nie napisali. W dodatku ta kulka kojarzy mi się z sowim wypluwkiem.

 

Trzeba przyznać, że nalany do szklanki Guiness ładnie opada w dół. Bo nasze piwo zwykle idzie do góry, a tamten – w dół.

 

Pająki mówią, że nie wyjdą, dopóki pada.

 

O KLAPKACH


1. Nikt nie chce ze mną oglądać Alicji, po prostu ćwoki, buraki i kulturalni abnegaci nie znają się na sztuce. A samej mi się nie chce po raz 25-ty.

 

2. W piątek był taki upał, że samochód zaczął nam wyć pod sklepem z niewyjaśnionych do dziś przyczyn. Nie był to alarm ani nie świeciła się żadna awaria. A ten wył jak potępieniec. Przestał, jak się lekko ochłodziło.

 

3. Mam taką inwazję pająków w domu, że kiedy wracamy z pracy, to cały przedpokój jest w pajęczynach. Przy pianinie wisi pajęczyna. Szłam po schodach na górę, za chwile wracałam na dół – już była pajęczyna. Wstałam od śniadania, włożyłam talerze do zmywarki, a w międzyczasie pająk utkał pajęczynę między moim krzesłem a stołem. Na oknie przy zlewie wisi pajęczyna. „Rozmawiasz z nimi?” – pyta się N. „O czym?” – „Jak to o czym, o muchach!”.

 

4. Ile par klapek japonek to już jest ZA DUZO klapek japonek? Odpowiedzi proszę podawać w metrach sześciennych.


 

O MODZIE WSPÓŁCZESNEJ

 

Ja to ogólnie jestem mało kobieca, a w kwestii mody zwłaszcza (na parapecie).

 

Niejednokrotnie chodzę po tych sklepach i popadam w zadumę przy wieszaku. Ze niby co to ma być? Spódnica czy opaska na głowę? Albo takie coś bombiaste w gumkę z dwoma wypustkami – niby co się z tym robi i którędy? Co tam się wkłada? Głowę, ręce?… Nie, takie eksperymenty omijam i przemilczam.

 

Ale zakupiłam sobie ostatnio niewinną – zdałoby się – tunikę. W Internecie (który, jak wszyscy wiemy, jest narzędziem szatana). Kliknęłam. Przelałam. Przyszła. Wyjęłam z koperty i popadłam w szezlong.

 

To jest bardzo trudne do opisania, ale spróbuję: ona jest jakby dwuwarstwowa, przy czym pierwsza warstwa opada do dołu, tam zakręca i drugą warstwę należy podciągnąć do góry i zapiąć na szyi. Tak wydedukowałam po około trzech godzinach intensywnego oglądania tego, co mi wypadło z paczki. A była to tuba z materiału, dość długa, w kilku miejscach urozmaicona – a to gumka, a to guzik, a to znowu cóś.

 

Najpierw to rozciągnęłam na łóżku, zadumałam się i przystąpiłam do analizy.

 

Później próbowałam to założyć, na przemian – górą i dołem. W obu wariantach sięgało mi od szyi do kostek z falbanka pośrodku i nie przypominało stroju ze zdjęcia.

 

Ściągłam zatem i ponownie przystąpiłam do analizy. Okazało się, że w pewnym momencie prawa strona stroju dyskretnie przechodzi w lewą. Japierdolę, kupiłam jakąś tekstylną wersje wstęgi Moebiusa!… A nie napisali, że trzeba mieć doktorat z fizyki, żeby się w to umieć ubrać!…

 

Trochę już byłam o włos owinięcia tym gałganem szczotki do podłogi, ale mówię, dam jej ostatnią szansę. Złożyłam ścierwo na pół – i faktycznie, zaczęło przypominać TO ZE ZDJĘCIA. Teraz trzeba było jeszcze tylko wetknąć dolną część w górną do wewnątrz (banalne, nieprawdaż). Przełożyć przez głowę takie złożone. I zapiąć guziczek na szyi.

 

Tadam! Wygrałam.

 

A Zebra się dziwi, dlaczego ja w kółko chodzę w workach o linii A. Oto dlaczego. Doba jest za krótka na modę.

 

O ALICJI – TYLKO O ALICJI

 

Od dwóch dni oglądam „Alicje w Krainie Czarów”. Obejrzałam trzy razy plus powtórki i materiały dodatkowe (boleśnie mało!) i dziś tez planuję. Liczyłam na Tima Burtona i nie zawiodłam się.

 

Nie wiem, dlaczego niektóre recenzje zarzucają Alicji, że jest disnejowska, a nie burtonowska. Bohaterowie sa tak burtonowscy, że bardziej już nie można. Nie wiem, co ten facet ma, że w każdym filmie musi oszpecić swoją żonę – ale Czerwona Królowa jest „perfectly horrid”, jak mówi Alicja. Biała Królowa jest, smiem twierdzić, dokładnie tak samo nawiedzona (tylko nie zabija, bo slubowała) i ma trupi koloryt Gnijącej Panny Młodej. Alicja skacząca po obciętych głowach, żeby się dostać do zamku. No i Kapelusznik…

 

Wcale się nie dziwię, że Alicja odrąbała łeb Jabberwocky, żeby Kapelusznik zatańczył. Dla Kapelusznika sama bym przejechała na bandersnaczu Krainę Czarów wzdłuż, wszerz i dookoła i wytłukła wszystkie potwory. I wszystkie konkurentki. I mogłabym spędzić życie w imbryku na kolanach Kapelusznika. Nie wiem, czy Johny Depp i Tim Burton będą w stanie wymyślić postać, która przeskoczy Kapelusznika.

 

Bardzo podoba mi się dziewczyna, która zagrała Alicję. Świetnie zrobione są sceny jej rośnięcia i kurczenia się. W książce wiktoriańsko przemilczano, co się wtedy działo z sukienką. W filmie sukienka zachowuje się przyzwoicie i nie zmienia wymiarów, dzięki czemu Alicja nosi coraz to nowe stroje w kolorze błękitu Alicji (Alicja od błękitu, nawiasem mówiąc, to była córka Roosevelta, a nie Lidellówna).

 

Zachwycałabym się kotem z Cheshire, ale całe miejsce w moim sercu ukradł Kapelusznik.

 

A najlepsze jest to, że przyszłam do pracy taka nieprzytomna, cała w Alicji, wyjrzałam przez okno, a po trawniku na patio kicał królik.

 

Myślałam, że zemdleję.

 

Oczywiście, że okazało się, że to królik sąsiada, bo trzyma je na patio i mu spierdzieliły z klatki, w dodatku był rudy i nie miał kamizelki. Ani zegarka z dewizką. Ale nie mogę przestać myśleć, co by było, gdybym za nim pobiegła.

 

O MOTYLACH

 
Najchętniej bym teraz zatrudniła eunucha, żeby za mna chodził w dogodnej odległości i spryskiwał wodną mgiełką, jak widzieliśmy na Mercado San Miguel. Tylko skąd w dzisiejszych czasach wziąć zaufanego eunucha z dobrymi rekomendacjami!…

Życie jakoś tak stanęło w miejscu, w smole tego upału. No dobra – dwa dni temu latałam po chałupie z garnkiem z pokrywką, ścigając wielkiego motyla, który wpadł przez drzwi balkonowe i zwiedzał mi wnętrza. Ten taki ogromny, czarny, z pawim oczkiem na skrzydłach. Podkład dźwiękowy tego wydarzenia to było złorzeczenie mężczyznom, którzy wyjeżdżają do Szkocji żrec haggis i zostawiają żony same w domu. Złapałam go w koncu, chociaż o mało nie dostałam udaru. Obżarty haggisem mąż wrócił w nocy i  już razem widzieliśmy GIGANTYCZNĄ ćmę trupią główkę, na szczęście tylko na balkonie, nie wleciała do środka, bo bym wezwała straż pozarną. Wyglądała na wystarczająco dużą, żeby zjeść kota.

Owady są takie małe z powodu przyciągania ziemskiego. Gdyby były większe, to by się połamały pod własnym ciężarem. Nie wiem, jak państwo, ale ja się modlę, żeby przyciąganie ziemskie nie osłabło. Nie boję się ciem, ale zaraz mam wizję mojej głowy w słoju, z ćma w gardle, i jakoś tak…

N. zakupił cały arsenał środkow na kreta; najbardziej podobały mi się „MOTOR MOLESTER” (wyglądają jak wyrzutnie rakietowe średniego zasięgu), najmniej – świece dymne. To takie miłe, siedzieć na tarasie, kiedy już zapadnie zmrok, sączyc wino i nasłuchiwać – TRRRRR – z lewej strony, za chwilę TRRRRR – z prawej. Podobno działają do czterech miesięcy. Bless me.

Odpowiedź kreta?… dwa kopce pod sosną. Świeżuteńkie, dziś wyryte.

To się skończy malutkim atomowym grzybkiem.

O SZLAGU, KTORY MNIE ZARAZ TRAFI


No?… Pieknie mnie załatwili, po prostu p i e k n i e. Żeby przejść dalej, muszę zrobić 1000 punktów w Space Invaders. NIENAWIDZE SPACE INVADERS!!!!!!!!! Nigdy nie grałam w tę szmatę!!!! Grałam w River Raid, Boulder Dash, żabę, co przechodziła przez ulicę, jestem mistrzem świata w Tetrisa i nienawidze Space Invaders chyba tak samo, jak Pacmana. Nigdy tego nie przejdę. Fenk ju, Amanita Design. Po prostuuuuuuuuuu… szlag mnie trafi.

I gdzie ta burza? Miała być burza, do jasnej cholery.

Co się z tym światem dzieje?…

O ODKRYCIACH DOKONANYCH I NIE

 

…i w ogóle zawsze coś fajnego odkryjemy. Za każdym razem. Tym razem sklep z amerykańskimi babeczkami (cupcakes), maleńki, wyklejony cukierkową tapetą, muzyka amerykańska z lat 50-tych. Sprzedawczyni w cukierkowym fartuszku i w różowej furażerce, do kupienia – miliard rodzajów babeczek polukrowanych wszystkimi możliwymi kolorami świata, ale też np. gotowa mieszanka do pancakes. Albo syrop czekoladowy Hershey’s. Bardzo fajne miejsce.

 

Zaraz niedaleko jest ulica, na której jest sto sklepów z dewocjonaliami i można kupić Maryje, Józefy, szopki w kompletach i luzem, Trzech Króli stojących, klęczących i bijących pokłony, dzieciątka do żłóbka w rozmiarach od XS do XXXXXXL, różańce z dowolnego materiału, w dowolnych kolorach, oraz ornaty.

 

Ale prawdziwym, PRAWDZIWYM odkryciem jest David Sedaris.

 

To, co kupiłam, to ksiązka z felietonami, w większości autobiograficznymi. Z felietonów dowiedziałam się, że jest absolwentem Princeton (bo tak sobie życzył tatuś), przy czym magisterium robił z ojcobójstwa (co oburzyło jego matkę, że niby dlaczego ojcobójstwa, a matkobójstwo to gorsze?). Po ukończeniu uniwersytetu robił pranie (przez pół roku), a później zajął się pracami dorywczymi w stylu: zmywanie naczyń w knajpach, sprzątanie mieszkań – jak to absolwenci Princeton. Jego największą bolączką jest to, że ma zbyt mały, praktycznie nieistniejący tyłek i bardzo się ucieszył ze specjalnych majtek powiększających pośladki (fakt, że były damskie, nie zrobił na nim wrażenia). Ze swojego domku letniego w Normandii przywiózł w akwarium do Paryża pająka, z którym się bardzo zżył, ale okazało się, że łapanie dla niego much w  Paryżu nastręcza pewne problemy. Wystawał co prawda przy śmietnikach ze słoikiem, czekając, aż ktoś wyrzuci pieluszkę (do pieluszek podobno muchy przylatują w mgnieniu oka), ale gdy zrobiło się chłodniej, odwiózł pająka z powrotem.

 

I tak non stop.

 

Dlaczego nikt mi o nim nie powiedział, ja się pytam? Winni zostaną ukarani.

 

Aha, no i oczywiście od wczoraj ślęczę nad Machinarium. Wypuściłam roboty, złapałam psa, przeszłam z parasolka i utknęłam – papuga mi zjadła kawałek układanki i nie chce oddać.

 

Wszystko przez ten upał, tak? Normalnie się nie zajmuję takimi głupotami (buahahahaha).

 

OTOM JEST – LEKKO ZSZARGANA


Wróciliśmy, by zastać prezent: pod naszą nieobecność monsieur Kret wytrzaskał siedem małych letnich chatek (dla kochanek?) i jeden odpowiednik Pałacu Kultury. Dobrze, ze ja słabo widzę po nocy, N. zsiniał i całą noc knuł zemstę. Teraz się koło nich kręci i wtyka tam różne rzeczy, nic o tym nie chce wiedziec, na na na na na na, nie widzę, nie słyszę.

Wyjazd… no cóż, plany były ambitniejsze. Okazało się, że JEDNAK przy 45 – stopniowym upale człowiek ledwo pełza. Pewnym rozwiązaniem jest pełzać w godzinach wieczornych i nocnych – co, jak się okazało, robi cały Madryt. Zwłaszcza w piątek, kiedy świętowali ośmiorniczkowe zwycięstwo (trochę chyba ośmiornica niechący przyćmiła cały mundial, a Hiszpanie chcą ją kupić za 30 tysięcy euro na fiestę ośmiornic w Galicji – ŻEBY JĄ ZEŻREĆ po 5 tysięcy euro za porcje! Co to są za ludzie, to ja nie mam słów; wszystko zeżrą). I to by było super, tylko że ja rano muszę odespać, a mój ukochany mąż tłucze się po pokoju od siódmej, jak piłeczka kauczukowa, a pokoj jest hotelowy, nieduży, i niestety z ekspresem do kawy. Warczącym. Więc ja rano tez byłam warcząca.

Z hotelem w ogóle było śmiesznie, bo przyjechaliśmy AKURAT w połowie meczu i biedne chłopce z recepcji się tłumaczyły, że „system im nie działa”, rajt – chłopaki, ja wiem, każdy chce obejrzeć mecz, ale byliśmy zmęczeni i N. zacząl delikatnie dymić. WTEM Hiszpania strzeliła gola, w hotelowym barze wszyscy zawyli, no więc polecieliśmy do baru – i my, i obsługa, i kto żył. Po zakończeniu meczu dostaliśmy najpierw pokój, w którymś już ktos mieszkał (może to taka dodatkowa usluga? Sądząc z leżacych na biurku rzeczy, jakis zagubiony biznesmen, a gdyby tak powitało go w progu spocone polskie małżeństwo, to by jeszcze dopłacił i postawił kolację? Ludzie są dziwni, więc czemu by nie), ale N. się wtedy zdenerwował już troche bardziej, w efekcie dostaliśmy pokój o standard wyższy, z balkonem. Później zastawaliśmy w pokoju listy z przeprosinami, butelki wina, przystawki, szynkę, słodycze… AŻ SIĘ ZACZĘŁAM NIEPOKOIĆ o związki łączące recepcjonistę z moim małżonkiem.

A Madryt przez całą piątkową noc śpiewał i powiewał flagami.

Udało nam się odkryć baskijską knajpę dziesięć kroków od hotelu, jakim cudem jej nie znaliśmy, to nie mam pojęcia, tym bardziej, że zawsze szukamy miejsca, żeby napić się sidry. W La Lizarra oprócz sidry mają baskijską kuchnię – najlepsza w Hiszpanii – na wejściu bufet z MILIARDEM rodzajów pinchos – kanapeczek z takimi rzeczami, jakie nie snily się nawet filozofom, które się samemu wybiera (i można przy tym oszaleć), a do popicia białe baskijskie wino, txacoli, zupełnie białe i przezroczyste jak woda, serwowane w szerokich szklankach.

W naroznym barze Miau (też świetne przystawki) odważyłam się spróbować cana con casera – szklanka (piwa) z domową lemoniadą. Leją to pół na pół i jak nie piję piwa, tak na upał to jest bardzo fajne. Casera jest limonkowo – cytrusowa w smaku, używali też cytrynowego Schweppesa.

Odwiedziliśmy Mercado San Miguel, gdzie puścili genialny system schładzania powietrza – spryskiwacze pod dachem. Co kilkadziesiąt sekund rozlega się takie jakby westchnienie i ze spryskiwaczy leci para wodna. Prawie nic nie dolatuje do ziemi, a dzięki temu jest (no, nie CHŁODNO, nie przesadzajmy) naprawdę przyjemnie.

Cały Madryt raczy się mojito w taką pogodę, widziałam natomiast proces produkcji, zafascynował mnie głównie sposób upychania kruszonego lodu w szklance łapą barmana. Niedezynfekowaną. Nie, żeby brudną, nie. Ale powierzchnia łapy stykającej się z lodem była SPORA. Co nikomu nie przeszkadzało, naturalnie, co nie zmienia faktu, ze nasz Sanepid zamknąłby jakieś 95% madryckich barów.

Samolot oczywiście miał godzinę opóźnienia. W jedną i w drugą stronę. Przy czym mardycką godzine opóźnienia przesiedzieliśmy zapakowani do samolotu, na pasie, czyli w puszce nagrzanej do kilkudziesięciu stopni. Po prostu Bruksela koordynuje starty, no. Co zrobić. Wiadomo, czego się spodziewać, kiedy Bruksela bierze się za koordynację czegokolwiek.

To już finał dziś, tak? Dobrze, bo to już jest nudne, a Paul się w końcu pochoruje z przeżarcia. Obstawiamy naturalnie Hiszpanię. Fontanny Neptuna i Cibeles już są wystrojone w hiszpańskie flagi. Co tam się dzis będzie działo, to wolę nie mysleć. Ale podejrzewam, że raczej nikt nic nie załatwi w poniedziałek w żadnym urzędzie ani nigdzie.