PORY ROKU – PRZEDZIMIĘ

 

Po pierwsze chciałabym poinformować, iż dziś mój penis intelektualny znajduje się w zwisie. Żeby to było jasne.

 

Po drugie – od kilku dni chodzi za mną królik z plasteliny.

 

Od soboty co włączę Trójkę, to trafiam na rozmowę z panią, która zrobiła film o króliku z plasteliny. Królik ma na imie Esterhazy, pochodzi z Wiednia i jedzie do Berlina szukać żony. Nasłuchałam się o nim tak, że teraz już musze go zobaczyć w kinie, bo mnie krew zaleje. Podobno na Esterhazego poszło 150 kilo plasteliny.

 

Tymczasem w Zakopanem śnieg, w Gdańsku Armagedon, mój pies jest gruby jak świnia wietnamska, a ja za chwile tez będę, bo jakoś nie ciągnie mnie do dietetycznych sałatek w taka pogodę.

 

Co innego wątróbka na maśle w musztardowej panierce.

 

Czy to by nie było cudnie, przesiedzieć całą jesień i zimę w domu i dostawać tylko podawane na kiju przez okno jedzenie i nowe filmy na DVD?

 

(Na DVD, bo wczoraj próbowałam obejrzeć „Ja, robot” na Polsacie. Nie dałam rady. Podczas drugiej przerwy na reklamy jebnęłam pilotem o ścianę i poszłam spać. Te przerwy na reklamy są dłuższe, niż odcinek filmu pomiędzy nimi! Tego sie nie da oglądać! Oraz, że tak sobie pozwolę zagaić nieśmiało o skuteczność tych reklam, bo ja byłam tak wkurwiona, ale to TAK wkurwiona, że nie pamiętam ANI JEDNEGO reklamowanego produktu. Co próbuję dać szanse telewizji, to ona mnie kopie w podbrzusze, że tak powiem).

 

RATUJMY ŚWINIĘ!!!!!

 

Jezus, Maria, Paris Hilton kupiła sobie świnie miniaturkę, trzeba cos z tym zrobić! Zorganizować jakąś akcję, odbić jej tę swinię!… Tak nie może być, mało jej psów?…

 

Z kolejnych atrakcji – słyszałam nowa piosenkę Chylińskiej.

CZY ONA OSZALAŁA?

Hanka mówi, że tak to jest, że jak kobieta za dobrze wygląda, to jej odpierdala.

 

(Nie napiszę notki o karmieniu piersią, albowiem jest to dla mnie temat TAK abstrakcyjny, ze równie dobrze mogłabym pisać o karmieniu łokciem albo kolanem. Nawet bym nie wiedziała, od czego zacząć).

 

Jak spadnie ten zapowiadany śnieg z deszczem, to już naprawdę emigruję. Wczoraj po prognozie pogody już chciałam się iść pakować.

 

Co powiecie na tegoroczny werdykt Szwedzkiej Akademii Królewskiej? W ogóle bardzo mnie bawi nagroda pokojowa imienia twórcy dynamitu, to po pierwsze. Po drugie – nie wiem, czy jeszcze cokolwiek mnie zdziwi po tym, jak pokojowa nagrodę dostał Al Gore za ostrzeżenie świata przed pół-człowiekiem, pół-niedźwiedziem i pół-świnią… Ups!… Przed globalnym ociepleniem, oczywiście.

 

N. mówi, że Obama nie dostał igrzysk, to dali mu Nobla. Na otarcie łez. Podobał mi się tez komentarz, że to na zachętę, jak ten puchar dla dziecka w „Misiu” – „Za zajęcie pierwszego miejsca”.

 

Już wszędzie koniunkturalizm, jak słowo daję. Nawet w Noblu.

 

Boli mnie pierwsza krzyżowa.

 

O TYM, JAKI JEST ŚWIAT PO URLOPIE

 

Świat po urlopie jest straszny. STRASZNY.

Nie ma do czego dążyć. Odliczać dni.

Przeglądanie zdjęć dołuje (oczywiście, na tym, na którym nawet nie wyszłam bardzo grubo, to musiałam zrobić głupią minę).

 

W Trójce wróciła Żanetka Lita. Uff, bo już się martwiłam, jak kobiety sobie poradzą z intymnością tej jesieni.

 

Wspominałam już jak bardzo kocham Anthony’ego Bourdain? No więc, od wczoraj kocham go jeszcze bardziej za tekst w CKM-ie. Był to komentarz na temat Gwyneth Paltrow, która jest wegetarianką, no i pojechała do Hiszpanii zrobić tam jakiś odcinek swojego programu kulinarnego. Na co nasz kochany Antek: „Po cholerę zabierać do Hiszpanii sukę, która nie je szynki?…”

 

Lubię Gwyneth, ale Antek jest przesłodki.

 

N. mówi, że musimy częściej wyjeżdżać, bo za każdym razem jak wyjedziemy, jest jakaś sympatyczna afera w rządzie. A jak siedzimy na miejscu, to straszne nudy i ogórki.

 

(Kusi mnie przepis na ogórki duszone w maśle. Próbował ktoś tego?… Bo Julie napisała, że smaczne. Rili?…)

 

Chyba z tego wszystkiego zacznę nową serwetkę, no bo co.

 

NO WRÓCIŁAM… WESTCH

 

Eks kjuzmi?… Co to ma być?…

Ja wczoraj siedziałam w pareo na tarasie i sączyłam mozagę. Żądam natychmiastowego powrotu tej sytuacji.

 

Jezus Maria, chyba się rozpłaczę.

 

Refleksje mam taką, że niestety, nie umiem podróżować cabrio. Wysiadając z cabrio wyglądałam zupełnie, całkowicie odmiennie niż księżna Monako. Nie wiem, jak one to robią, te elegantki, może trzeba przejść specjalne kursy jeżdżenia samochodami bez dachu – ja wysiadałam cała zakurzona, pognieciona i z fryzurą jak wata cukrowa. Być może – jest to moje skromne przypuszczenie – jak się ma cabrio, to się nim nie zapierdziela 120 na godzinę, tylko spokojnie jedzie bulwarem przy morzu, powoli i dostojnie, ale niech ktoś to powie mojemu mężowi.

 

Nie umiem także zachować umiaru w restauracjach, ale to wiadomo od dawna. Przepuściłam przez swój organizm takie ilości tych biednych, PYSZNYCH morskich stworzonek, że moja karma ma teraz debet jak polskie stocznie. Co najmniej. Mogę się wynajmować jako przewodnik kulinarny po Lanzarote. Z winnicami włącznie. Wiem, gdzie dają najlepsze pączki z dorsza (bunuelos de bacalao) i najlepszego homara przy stoliku ustawionym tak, że ocean ochlapuje stopy. Oraz jako przewodnik po miejscowościach, w szczególności w kategoriach „Miła psia dupa z klimatem”; „Wiocha wampirów – absolutnie nie jechać” oraz „Snobistyczna marina”.

 

(Mam natomiast takie pytanie, o co chodzi z tymi niemowlętami? Czy są jakieś ogólnopolskie zawody „zawlecz w egzotyczne miejsce najmłodsze dziecko, jakie tylko dasz radę, a wygrasz zapas Domestosa na cały rok”? I jest licytacja na jakimś portalu „Córcia cztery miesiące – Kanary”; „Trzy miesiące – Tajlandia!”; „Dwa dni po cesarce – Sri Lanka!!”. Bo sądząc z odgłosów, to te dzieci nie sa tym zachwycone. I zapachów. Stał ktoś kiedyś w kolejce do bramki na lotnisku za EWIDENTNIE od kilku godzin nie przewiniętym niemowlęciem?… O wpół do piątej rano?… Żeby chociaż chodzące, takie, co już kuma i ucieszy się z taplania w basenie czy oceanie, ale takie naleśniki o nieprzytomnych oczach?…)

 

Zakochałam się natomiast w książce „Julie & Julia”, która wpadła mi w ręce przypadkiem na lotnisku, a którą przeczytałam dwa razy (rozdział o homarach – cztery) i zakochałam się całkowicie. Teraz chyba jest akurat film w kinach – ciekawe, jak im wyszedł, bo ksiązka jest absolutnie boska. W skrócie – trzydziestolatka nie widzi celu w życiu (skąd my to znamy), więc postanawia zrealizować Projekt – w ciągu roku gotuje 548 przepisów ze starej ksiązki kucharskiej i opisuje to na blogu. Przepisy na dania kuchni francuskiej sa absolutnie i totalnie politycznie niepoprawne w dzisiejszych czasach, zawierają kostkę masła każdy, a poza tym – nerki, móżdżek, szpik, galaretę gotowaną ze świńskich kopyt – ona to wszystko, WSZYSTKO gotuje i zjada. Nie, nie – to nie jest wydruk bloga (blogi w formie książkowej sa absolutnie niestrawne). To jej opowieść o całej przygodzie, napisana ex post, w dodatku naprawdę z dystansem i pazurem, nie w tym słodkopierdzącym stylu „Cośtam nad rozlewiskiem”.

 

Naprawdę znakomita książka. Miejscami nawet podnosząca na duchu (rozdział o okolicznościach towarzyszących pasztecikom z roqeforem), choć miejscami dołująca (krzyżyki z estragonu na jajkach w koszulkach?… luzowanie kaczki?… pierścień z ryżu?… HALO?…)

 

Książki książkami, a dupa mi dziś zmarzła. Żądam natychmiastowego dostępu do Oceanu Atlantyckiego. Zaraz po tym, jak wrócę z operacji przewężenia żołądka.

 

MATKO JAKIE NUDY

 

Najpierw było winobranie, później ślub, a w trakcie Koontz.

 

Moja rola przy winobraniu ograniczona była do wybierania z winogron ślimaków wielkości łebków od szpilki i odnoszenia ich z powrotem do ogródka. Czyli trochę się nalatałam. TAK, WIEM, że na pewno NIE WSZYSTKIE udało mi się uratować. Ale nie chce o tym myśleć. Pomyślę o tym jutro.

 

Ślub był u sąsiadów. Około piętnastej w ogrodzie zaroiło się od druhen na różowo, dziarskich kawalerów, kamerzystów, fotografów i członków orkiestry akustycznej. Leniwie dyskutowaliśmy, czym by umilić im tę piękną uroczystość – N. chciał puścić karszer na cały zycher, ja optowałam za kosiarka spalinową. Niech dziewczyna pamięta dzień swojego wesela!

 

Następnie była msza. Bardzo piękna. Najpierw ksiądz zabłysnął 40 minutowym kazaniem, w którym opisywał dość szczegółowo męki piekielne, jakie czekają nowożeńców za grzechy. Następnie próbował rozbujać publiczność, każąc wszystkim klaskać (eeeee?… A to jest msza czy ju ken dens?…), ale najlepsza była TRABKA SYGNAŁOWA, która zagrała podczas podniesienia. TRĄBKA SYGNAŁOWA???? Grająca coś w rodzaju „KU MNIE”? HALO?… I niby co mieli zrobić wierni, energicznie ruszyć ze startu płaskiego i pobiec obławą za zającem?…

 

Naprawdę, nie wiem, czy tym prowincjonalnym klechom nie powinno się jednak trochę ograniczać ich wybujałych fantazji.

 

W tle tego wszystkiego czytałam Koontza od Hanki, co mi go dała „Masz Baska, W SAM RAZ DLA CIEBIE, dobry pies pomaga ludziom”. Omaaaaaatko. No niestety, nie była to NAJLEPSZA powieść Koontza, mówiąc delikatnie i subtelnie. W duzym skrócie – wstrzyknęli małpie inteligencję, ale nie wszystko poszło tak, jak powinno. Zanim jednak cokolwiek się wydarzy, Koontz masakrycznie ciągnie flaka przez 350 stron. Ziewałam z nudów, przedzierając się przez opis przyjaźni i miłości, miłości i przyjaźni, i dobrego zachowania, dwójki surferów i jednej didżejki radiowej, oraz psa. Nadnaturalnie inteligentnego of kors. Otoczonych przez kataklizm nie do opanowania oraz małpy ze wstrzyknięta inteligencją.

 

Czytałam już bardziej przerażające kawałki, na przykład „Doline Muminków” (Buka! Kto się nie bał Buki, ten kłamie! Buka jest potworna).

 

No i tak.

Jedziemy po fajki, wracamy za tydzień. W ciepłe miejsce z dużą ilością wina i wulkanów.

 

GDZIE JEST DZIEWCZYNA, CO TRĄBĘ MA?

 

Dobra. Upodliłam się wczoraj w fastfudzie i teraz mam spokój na jakiś czas.

Cos gdzieś czytałam, że jak stres, to tłuszcz i nie ma przebacz.

Naprawdę było hardcorowo.

 

– Poproszę średni tłuszcz z ekstra tłuszczem.

– Jakiś tłuszcz do tego?

– Bardzo proszę.

– Co będzie do picia?

– Mały wytrawny tłuszcz.

– Czy skorzystają państwo z naszej oferty barku tłuszczowego? Do jednej porcji tłuszczu dodajemy dwie pałeczki tłuszczu gratis.

– To poproszę jedną porcję.

– Miseczki na tłuszcz są przy barku, kieliszek tłuszczu zaraz przynoszę, na średni tłuszcz około piętnastu minut oczekiwania. Smacznego!

 

Brakowało mi tylko Wikingów, żeby wpadli do lokalu, śpiewając „Tłuszcz, tłuszcz, tłuszcz, tłuszcz, lovely tłuuuuuuuuuuuuszcz!”. Po winie w kieliszku pływały tłuste oka.

 

Świat po porcji tłuszczu jest piękny i dobry (później rypie wątroba, ale to póóóóóźniej).

 

Odnalazłam się natomiast w sklepie sportowym.

Bo dotychczas to było nieco traumatyczne dla mnie. Sklep ze sportem! CAŁY SKLEP Z SAMYM SPORTEM i tylko sportem! Uświadamiający mnie, ILU dyscyplin sportu NIE UPRAWIAM! Prawdopodobnie byłabym olimpijskim mistrzem w ilości nieuprawianych dyscyplin sportu (Hanka mówi, że też, ale ona CHODZI, wiecie. Kilkanaście kilometrów dziennie).

 

Tak mnie te sklepy trochę dezorientowały, nudziły, przerażały, az tu WTEM! Odkryłam w nich UBRANIA.

 

No to co, że na metce mają napisane DO FITNESU. Okazało się, że w spodniach do fitness ZNAKOMICIE się leży na kanapie – są super wygodne, nie wypychają się na kolanach, nie uwierają, świetne. Polar do górskich wędrówek tez się bardzo dobrze sprawdza w warunkach nizinnych, tarasowych. Buty bywają nawet całkiem fikuśne, nie, żebym w nich BIEGAŁA, bez przesady. A wczoraj rzucili śliczne bluzy jak z kreciego futerka.

 

Jako metodę na przetrwanie zakupów sportowych męża – polecam.

 

Notkę sponsoruje literka T jak TŁUSZCZ.

O BLONDYNCE I HAMBURGERACH

 

Matko, ale mi dziś idzie robota, jak tej blondynce, co faks wysyłała… i wysyłała… i wysyłała… Bo co próbowała wysłać, to jej ta kartka dołem wracała!

 

Mi tez dziś normalnie wszystko dołem wraca, a ręce się odwracają dłońmi na zewnątrz.

 

Mam takie pytanie, kto się z nami zrzuci na buty dla Joanny Liszowskiej? Bo te wstrętne zazdrosne małpy z telewizji cały czas ja pakują w dwa numery za małe szpilki. A my na przykład lubimy Liszowską i nie chcemy, żeby się wykopyrtnęła w za małych pantofelkach. I wiemy, gdzie można zakupić fantazyjny obuw za całkiem niedrogo. I chętnie byśmy się tym zajęły, ZAMIAST PRACOWAĆ, tak?

 

Bo artykułu o zakupie butów przez Katarzynę Niezgodę nie będę komentować, bo nie wypada.

 

(To znaczy, jak pierwszy raz przeczytałam, to owszem, wypadło. Ale podniosłam i włożyłam z powrotem).

 

Tymczasem w McDonaldzie sezon na ostro, a ja?… Oczywiście, w przysłowiowej dupie. Powiem więcej – wołowina w bułce już mnie nie jara tak, jak kiedyś. I CO TERAZ?…

 

O ASCENDENCIE

 

Proszę, tu można podziwiać bohatera na podium, w wersji na czarno, z dyndającym złotem, jeszcze ciepłym.

 

(Nie, nie mówię do niego ZŁOTKO, no błagam. Czy on wygląda na ZŁOTKO?… Chyba by mnie zdzielił kołczanem).

 

Ja natomiast nie mogę się trochę pozbierać od rana, bo okazało się, ze mam ascendent w lwie. W LWIE! JA! Halo? Ja jestem zawsze potargana, a zazwyczaj coś mi się wlecze albo zwisa (nitka, pasek) i nawet nie umiem sobie oka pomalować. To chyba niemożliwe jest, żeby ludzie widzieli we mnie LWA, takiego co to tańczy na barach w nocnych klubach z włoskimi projektantami mody. Albo MADONNĘ. Madonna jest lwem.

 

Nie, żebym się opierała, byłoby bardzo miło mieć wizerunek jakiejś rozrywkowej lafiryndy. Nawet miewam w słowach kluczowych przyjemne niespodzianki „Adoracja służba u stóp anonse”.

 

Ale żeby od razu ascendent?…

(No chyba, że to jest to, co zawsze powtarzam: urodziłam się wysoką brunetką, zdzirowatą, z długimi paznokciami, z ascendentem w lwie, WTEM! Podmienili mnie w szpitalu)
 

Co to się na świecie dzieje, moi państwo, a i w kosmosie, to naprawdę. Nic z tego nie rozumiem.

 

GOLD GOLD GOLD GOLD GOLD GOLD GOLD GOLD

 

Tak się ciekawie składa, że mamy na sali pana Korkoracza, a mój małżonek, poślubiony legalnie i dobrowolnie, wystartowawszy w I Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Weteranów, zdobył złoty medal.

 

(Hanka: „Niech oni się zdecydują, co? Albo MIĘDZYNARODOWE, albo POLSKI! Bo tak jest bez sensu!” – uwagi zostaną przekazane organizatorom).

 

Złoty medal! Pojechał, walnął trzy serie rozgrzewki i rozmaślił wszystkich przeciwników.

 

Dobrze, ze Piotrek był i go wspierał psychologicznie, jako to: nakrywał polarem, krzyczał „NO PAIN! NO PAIN!” oraz „Dwa równe skoki, Adam! Tylko o to proszę! Dwa równe skoki!”, podawał batoniki crunchy i napoje izotoniczne No i chodził z nim do tarczy. Po każdej serii siedemdziesiąt metrów w jedną stronę, więc dobrze, że ja nie musiałam, no bo błagam.

 

(Na nasze sugestie, że powinien mu jeszcze wkładać takie niebieskie gumowe między zęby, prychał z pogardą).

 

My dziewczyny miałyśmy za zadanie się nie odzywać, siedzieć, wziąć na siebie nerwy i nie przeszkadzać.

 

Chciałam zaznaczyć, że były to pierwsze w życiu zawody sportowe Miszy. Wcześnie dziewczyna zaczęła, ale od razu od wysokiej półki. Ładny sport to łucznictwo.

 

Było naprawdę przepięknie, zwłaszcza kiedy na biesiadzie łuczniczej zabrzmiał twist i na parkiecie zaroiło się od kategorii +60.

 

Aha – i to chyba oczywiste dość, że łuki klasyczne (olimpijskie) Nie Rozmawiają z łukami bloczkowymi (compoundami). Nawet do wspólnego zdjęcia niby stanęli razem, ale po dwóch stronach barykady. Przecież to DWIE RÓZNE DYSCYPLINY, tak? Pfff.

 

Co ja teraz będę miała z tym czempionem, to wolę nie myśleć.

 

JESZCZE DYCHAM

 

Z dzisiejszych gorących bułeczek internetowych: Pan Andrzej Łapicki nie zgodził się na występ w teledysku pani Etny (?) (???) (*&@#$&%#$?) z tekstem „Jaguara kupi pusi, pusią jego jestem ja”. Mam szczerą nadzieję, że na wyreżyserowanie teledysku kategorycznie nie zgodzili się Panowie Andrzej Wajda oraz Juliusz Machulski.

 

Pani Irena Kwiatkowska miała urodziny , prawie tego samego dnia co ja, czyli jest moją rówieśnicą, a raczej – ja Jej. To przepełniające otuchą.

 

Dobrą stroną jesieni („Przestań krytykować cały świat, może byś zaczęła dostrzegać jakieś pozytywy, a nie tylko narzekasz” – proszę bardzo) są flanelowe piżamy. Nareszcie zdjęli z wieszaków letnie satynki ze sztuczną koroneczką (brrrrrr, az mnie ciarki przechodzą, ja nie mogę nawet dotykać takich sztuczniaków, od razu mam gęsia skórę i się elektryzuję) i wisi piękna, milutka, włochata flanela w krateczkę. Mniam mniam.

 

I grzyby. Grzyby są fajne (na talerzu, naturalnie).

 

PS. Czego w tym Internecie nie ma! Na przykład, Hania znalazła moje zdjęcie z dzieciństwa. Nie wiem, jakim sposobem wydostało się z rodzinnego albumu.

 

PSPS. A to mała Hania u komunii.