Wczoraj Melania miała kleszcza. Nad okiem.
Zawieźliśmy do przychodni roztrzęsiona galaretę, a przywieźliśmy śmiesznego, strasznie rozczochranego kudłatego pieska, skocznego jak piłeczka ping-pongowa.
(Opieka medyczna była sympatyczna, rozmowna, mimo, że godzina była już 20.00, wykonała szereg czynności zabiegowych z własnej inicjatywy i nie chciała opłaty za wyciągnięcie kleszcza. Jeszcze jakies pytania?… Mój pies ma lepsza opieke medyczną, niż ja).
(Zresztą, niewiele brakowało, żebym dołączyła do Melanii na stole zabiegowym, bowiem już mi się zaczynało robić fioletowo przed oczami, zimno w żołądku i metaliczny posmak w ustach – ze zdenerwowania).
Magnolia Suzan kwitnie na fioletowo (ja nie jestem zmanierowana i nie nadaje anglosaskich imion wszystkim krzewom w ogrodzie – po prostu, ta magnolia ma taka plakietkę, na której stoi jak byk, że ma na imie Suzan – czy na nazwisko?… nie, na nazwisko to chyba ma „Magnolia”). Całe kwiaty fioletowe, nie obwódki. No widzieli państwo takie cuda?…
A poza tym, to zupełnie jak w tym odcinku South Park ze zbiorowym samobójstwem w Waszyngtonie, gdzie Jezus i jego Super Best Friends spuścili łomot sekciarzowi Davidowi Blaine.
BUDDA: No i jest tak, jak powinno być.
JEZUS: Oh, shutup, Buddha.