O KRTEKU MŚCICIELU

I oto nastały ponure dni, kiedy to brodzik prysznicowy się suszy ze względu na nowy silikon, a ja muszę się myć w kucki w wannie, jak jakaś prześladowana forma życia. (Chociaż właściwie to od kilku lat jestem prześladowaną formą życia w naszym jakże pięknym kraju).

No ale nowy silikon jest podobno niezbędny, żeby na ścianie nie powstawały co chwilę nowe kontynenty. Ja bym wolała całą łazienkę na nowo, a nie tylko nowy silikon, ale to nie jest obecnie prosta sprawa, ekipy budowlane podobno trzeba rezerwować z trzyletnim wyprzedzeniem i nadal nie ma gwarancji, że będą dostępni w zaklepanym terminie. To się zresztą nie zmieniło, NIGDY nie było gwarancji, że budowlaniec będzie osiągalny w zadeklarowanym terminie; w końcu określenie WOLNOMULARZE nie wzięło się znikąd. N. się z grupą takich aktualnie użera i chyba łatwiej jest zapanować nad wirusem – choćby dlatego, że wirus jest do opanowania w warunkach laboratoryjnych, a panowie fachowcy – W ŻADNYCH. A poza tym są prawie identyczni – mnożą się, dzielą, znikają i pojawiają w nieokreślonych miejscach i terminach. 

Na Netflix ostatnio psioczyłam i co? Od razu przysłali mi maila, że wszystkie odcinki Seinfelda od 1 października i że zapraszają. To miło z ich strony, chociaż i tak mam doła, bo zimno, wieje i pada, a ja nie byłam na słońcu i nie będę w tym roku, cud będzie, jak się uda wyrwać na weekend. 

A jednej nocy śnił mi się makaron; chyba od tego oglądania koreańskich i japońskich filmików o gotowaniu (ale co ja poradzę, że tylko to mnie ostatnio uspokaja?). 

Oraz mamy krteka – chyba został przysłany przez czeskie brygady podziemno – desantowe, żeby się zemścić za Turów. Ale dlaczego do nas? Ja też jestem za tym, żeby zamknąć tego potwora. Bardzo proszę, kreciku, przynajmniej ty nie eskaluj, bo nie jest różowo.

Nawet butów sobie nie kupię na pocieszenie, bo żadne mi się nie podobają, koniec świata! To może chociaż torbę, hę? HĘ?…

O BEZNADZIEI JESIENNEJ

Powiadam Państwu – są rzeczy na niebie i ziemi, o których być może śniło się filozofom, ale już nie pamiętali jak się obudzili. Albo pamiętali, ale wstydzili się przyznać.

Czy ja wspominałam, że jak nie pojedziemy w tym roku na Kanary, to zabiję więcej ludzi niż COVID? No więc – ahaha, nie pojedziemy. Musieliśmy odwołać jakiś tydzień temu. Nawarstwiło się tyle rozmaitego dziadostwa, że nawet ja się poddałam – tym bardziej, że jeszcze czuję się słabo i użyłabym jak pies w studni. No i w związku z tym raczej nikogo nie zabiję, bo nie mam siły, czyli niechcący UPIEKŁO SIĘ NIEKTÓRYM.

W dodatku dwa dni po tym, jak z bólem serca odwołaliśmy booking i samochód – wyskoczył mi news o tym, że palił się samolot Enter Air. A wczoraj – że wybuchł wulkan na La Palmie – to jakbym jeszcze za mało ZNAKÓW dostała, żeby nie jechać. N. mnie pociesza, że na pewno gdzieś wyskoczymy jak tylko się ogarnie, ale diabli wią, co będzie za te kilka tygodni. Może już nie będziemy w UE, w nic już tym kurwom nie wierzę (nie mogę się denerwować – ODDYCHAM DO TOREBKI).

W dodatku na wieczornym siku ze Szczypawką natknęłyśmy się na trzy szerszenie. Nożesz cholera, miały gniazdo w spróchniałej brzozie, ale miałam nadzieję, że się esmitowały razem z wywiezionym pniem. A wygląda na to, że zostały i szukają sobie nowego lokum (albo już znalazły). Na razie N. kupił gaśnice antyszerszeniowe, ale się denerwuję. Niby szerszeń też stworzenie boskie, ale wolałabym żeby zamieszkały GDZIEŚ DALEJ.

Fajny film na Netflixie obejrzeliśmy – „Bejrut”, w sumie dlatego, że gra tam Don Draper. No i nie zawiodłam się – w wymiętym garniaku, stłamszony przez życie i nadużywający alkoholu, ale i tak rewelacyjny, no lubię chłopaka, nic nie poradzę.

I ucieszyłam się, że Netflix rzucił „The Fall” – uwielbiam ten serial i z przyjemnością go sobie odświeżę, pomyślałam, po czym okazało się, że wrzucili DRUGI I TRZECI SEZON. No naprawdę, wspaniały dowcip, jeden z lepszych jakie ostatnio miałam zaszczyt. Że nie wspomnę już o tym, że od jesieni miały być „Kroniki Seinfelda” i co? I CO? Gdybym miała siłę się wkurwić, tobym się normalnie wkurwiła. Chociaż obiecałam że już nie będę narzekać i się wkurwiać (ale BEZ PIERWSZEGO SEZONU? Netflix nosi buty na rzepy i trzepie dywan o tapczan!).

No nic – trzeba się pogodzić z myślą, że te kiecki co czekały na założenie jeszcze w tym roku, to już nie zostaną założone. Czas się rozejrzeć za ciepłymi skarpetami (żeby pasowały do kocyka).

O TYM, ŻE PIĘKNA POGODA NIE ZAWSZE

Czy piękna pogoda może mieć jakieś minusy?

(Oczywiście, że może – WSZYSTKO ma swoje minusy; ale to tak na marginesie).

No więc w piątek od popołudnia do północy cała wieś, ale to CALUTKA wieś grillowała świnię. W którą stronę świata by nie skierować nosa, tam grillowe opary.

W sobotę pogoda nadal była bardzo ładna, więc od mniej więcej szesnastej –  powtórka z rozrywki. Najgorzej, że ludność okoliczna używa niestety grilla na węgiel drzewny i podpałki, więc tak od osiemnastej śmierdzi naftą, a później palącym się skapującym tłuszczem. Oraz paloną szczeciną – chyba grillowali dziki albo guźce, bo ta szczecina…

Dobra, bo na samo wspomnienie mnie w gardle drapie.

W niedzielę od rana miałam nadzieję, że to koniec bachanaliów – dwa dni pod rząd, jaki to musi być kac! Biesiadnicy pewnie potrzebują czasu na regenerację, w dodatki przecież w poniedziałek trzeba do roboty. O jakże nie miałam racji! W okolicach siedemnastej od sąsiada doleciały mnie pierwsze nieśmiałe pośmierdki naftowej rozpałki, no a później to juz zgodnie z rozkładem jazdy (świnia, skora, szczecina… itd).

Z tych nerwów wzięłam i skończyłam kocyk – myślałam, że będę go całą zimę dłubała, a tu trzask prask i po wszystkiem. Wniosek z tego, że powinnam się zabrać za następny! 

(Tak, jest dość efektowny, ale ten akryl waży jakieś STO PIĘĆDZIESIĄT kilo. I muszę go wyprać i trochę się boje, że pralka mi pęknie).

A w związku z dzisiejszą datą (hm, hm) mam jak zwykle co roku refleksje dotyczące rozwoju osobistego, jak również całej ludzkości. Nie są to pozytywne przemyślenia, dlatego najlepiej będzie, jak się wieczorem po prostu napiję. Prawda?

O TYM, ŻE BYWA NERWOWO

Pozamiatało mnie ostatnio zdrowotnie, może COVID, a może stres. Bo ze stresem to jest tak, że sobie człowiek jakoś daje radę, do momentu kiedy przestanie sobie dawać radę i zaczyna się sypać. No to się trochę posypałam. Po prostu za dużo tego wszystkiego się wydarzyło naraz.

Natomiast w związku z pewnym splotem wydarzeń i okoliczności wylądowałam na zakupach w Lidlu (Lidrze – jak podsłuchała kiedyś moja koleżanka jedną panią). Nie byłam ze sto lat i kompletnie nie mogłam się odnaleźć, ale kobieca intuicja zaprowadziła mnie jak po sznurku w jedno miejsce – pod półkę z prażynkami krewetkowymi PIKANTNYMI. I jak je zaczęłam jeść, tak nie mogę przestać – co prawda wypalają mi śluzówkę w pysku, ale za to koją duszę. A bez czegoś na ukojenie duszy to ja daleko nie zajadę, chociaż NAPRAWDĘ staram się nie czytać informacji bieżących, co ta ludzka spierdolina która nami rządzi wymyśliła nowego. 

Więc jem te prażynki i cieszę się, że jest ciepło i nawet wczoraj starałam się zrobić zdjęcie naszej pajęczycy na oknie, która zabierała się za posiłek. Jest ogromna, ale na szczęście po zewnętrznej stronie okna i dlatego mogę ją lubić i kibicować. Za to u Zebry mają trzy pająki krzyżaki na oknach w domu W ŚRODKU, a ona i tak je lubi, bo wyłapują muszki owocówki. I opowiadała mi ostatnio, że jak coś złapią i zaczynają owijać, to ona woła dziecko, żeby sobie popatrzyło. MATKO JEDYNA, zawsze wiedziałam że mam siostrę psychopatkę (w końcu znam ją od urodzenia), ale teraz wciąga w to DZIECKO małoletnie – nie wiem, czy nie powinnam interweniować.

Aaa, no i znalazłam świetny sklep, w którym mają prześliczne, kolorowe kości do gry z przezroczystego akrylu. I teraz mogę wieczorami uprawiać hazard, ile dusza zapragnie, bo ile się można garbić nad serialami (tym bardziej, że Good Fight się chyba skończyło). 

Drzewa musimy posadzić na miejscu tych wyciętych, bo to też mnie dobija.

PS. Zapomniałabym! Otóż ostatnio musiałam wyprasować N. koszulę – PRAWIE ZAPOMNIAŁAM, jak się to robi! Dobrze, że żelazko nie zardzewiało. Wcale się nie stęskniłam za prasowaniem, muszę przyznać.

O RYBACH, CO NIE BRAŁY

Człowiek wyjedzie na chwilę na Mazury, wróci – a tu już jesień – grzyby, pająki i skarpety. 

Już drugi rok z rzędu nie nadmuchaliśmy pawia i ryby nie brały. Podobno dlatego, że jezioro było za płytkie oraz NIE TEN zestaw przynęt został zabrany. Jeśli o mnie chodzi, to kibicuję rybom.

Pogody wakacyjnej były ze dwa dni, a reszta dość barowa. W związku z czym chodziliśmy po barach („Złota Rybka” oraz „U Mietka”) oraz uprawialiśmy hazard – w tysiąca nie grałam (N. owszem, żyłka hazardzisty się w nim obudziła i godzinami liczył trefle), natomiast w kości – OWSZEM; zawsze lubiłam pokera. W dodatku wygrałam tyle razy, że chyba N. ma kochankę. Tylko gdzie? Detektywa muszę wynająć.

Gwiazdą wyjazdu okazała się huta szkła artystycznego w Olsztynku („Prosiłam pana, żeby nadmuchał taką bańkę, ale on mówi, że teraz robi koty”) i w ogóle cały Olsztynek. Mieli świetne lody na biobazarze – ricotta z gruszką i bursztynowy pyszne, a bardzo żałuję, że nie spróbowałam o smaku cydru. Kupiliśmy oczywiście dla każdego po artystycznym kieliszku, w których ZNAKOMICIE smakowało wino i pewnie dlatego tyle go poszło. Już dwa dni przed wyjazdem miałam gęsią skórę na widok butelki z winem, więc chyba wyjazd się BARDZO UDAŁ.

Domek, w którym mieszkaliśmy, miał TAK wypielęgnowany ogródek, że aż dech zapierało. Przeżyłam kilka godzin paniki, kiedy raz wyszłam ze Szczypawką i ona nagle robi kangurka na trawniku, a ja akurat nie miałam szufelki na produkty przemiany psiej materii. Więc pobiegłam po szufelkę, w międzyczasie ona skończyła i poszła sobie dalej, a ja ZGUBIŁAM KUPĘ. Chodziłam w tamtym miejscu z godzinę, przeczesywałam trawnik po szachownicy i nie mogłam znaleźć – rozpacz po prostu! N. wrócił z ryb, ja cała roztrzęsiona z tą łopatką, kazałam mu szukać – TEŻ NIC („Ale na pewno? Nie zdawało ci się?” – różne rzeczy mi się w życiu zdawały, ale nie psia kupa). W końcu znaleźliśmy – ale co się nadenerwowałam, to moje – właściciel zgodził się na psa WARUNKOWO. A najlepsze, że do domku naprzeciwko przyjechało DZIEWIĘĆ BULDOGÓW FRANCUSKICH – no, tam to musieli chyba cały ogródek sprzątać odkurzaczem przemysłowym ze trzy razy dziennie.

Wracamy, a tu nad prysznicem siedzi pająk. Zanim N. go poszedł złapać, to już sobie poszedł i teraz pod prysznicem dostaję nerwicy. Bo przecież on GDZIEŚ TAM SIEDZI, się nie zdematerializował.

A pan Mietek z baru „U Mietka” powiedział, że to już nie to samo, co dziesięć lat temu. Panie Mieczysławie – NIC już nie jest takie samo, jak dziesięć lat temu. 

O TYM, ŻE SMUTNO

Bardzo smutny dzień.

Przyjechali panowie i wycięli suche brzozy. Przez te kilka lat suszy poschły nam drzewa, niektóre tak stały od dwóch lat. Sąsiadka się po ostatniej burzy lekko wkurwiła, bo sucha brzoza robi się łamliwa i kawał drzewa spadło jej na podwórko. Więc już nie było wyjścia.

Ja wiem, że one były całkiem martwe, ale i tak mnie serce boli.

(A jedną wyżarły od środka szerszenie i miały tam rezydencję. Dobrze, że panowie fachowcy i wiedzieli co robić).

Więc mi smutno i oglądam (nowa szajba) japońskie i koreańskie filmiki o przygotowywaniu dużych ilości jedzenia, np. na stoiskach ulicznych – okonomiyaki albo kulki z ośmiornicą. Albo produkcję kilkuset ciast z owocami (wszystko z naturalnych składników, od podstaw). Fascynujące są, wciągają i hipnotyzują. Ale i tak mi smutno.

O TYM, ŻE WRESZCIE KAWAŁEK WAKACJI

Dobra, byłam na wakacjach. CAŁE CZTERY DNI (z dojazdami, czyli efektywnie jakieś dwa i pół). Po pierwsze – uwielbiam Świnoujście, chociaż przesadza z wypierdalaniem apartamentowców, zwłaszcza nas samym morzem (przyjdzie ocieplenie klimatu i znikną). Natomiast po drugie – nie nadaję się do wyjazdów w tak zwanym wysokim sezonie. Chociaż i tak podobno mniej ludzi tym razem, bo były miejsca w knajpkach w porze obiadowej – ale nie na promenadzie, tam nie sprawdzaliśmy, bo za gorąco, tłok, hałas i Szczypawka by się źle czuła. Oraz po trzecie – pieczony kurczak z budki na Wojska Polskiego nadal jest najlepszy na świecie. Na gorąco i na zimno, do kanapek. 

Pojechaliśmy do Niemca po galaretkę truskawkową z truskawkowego kombinatu – powiem tak, dobrze że byliśmy w piątek przed dziesiątą rano, a i tak już tylko pojedyncze miejsca na parkingu. Złapaliśmy słoiki i w nogi, zanim nadciągnęło tsunami bąbelków żądnych przejażdżki na kolejce – gąsienicy. Chociaż może jest jeszcze nadzieja dla ludzkości, jeden chłopiec krążył po sklepie z niedużym globusem w objęciach i nie dał go sobie odebrać przed kasą. To było miłe (a ja tylko dżemy! I jak to o mnie świadczy?).

Lekko mnie ogłuszyła ilość atrakcji, jaką Niemcy mają do zaoferowania turystom – i to przecież na małym odcinku małej wyspy. O królu złoty, czego tam nie było! Przy granicy wiadomo – namiot z rzeźbami z piasku. Zaraz później jakieś muzeum robaków (tłumaczenie wolne, bo niezbyt się łapię w niuansach niemieckiego), pan w ciemnych okularach podobny do Kukiza (ALE NIE KUKIZ NA SZCZĘŚCIE) ogłaszający swój koncert, mumia Tutenchamona, chińska armia terakotowa, przelot Antonowem (89 euro), park linowy, papugarnia (papużarnia?), Guliwer, termy, cyrk, hektar nadmuchanych zjeżdżalni, sprzedaż miodu i jazz w szopie na podwórku u jednego pana. W głowie mi się zakręciło i pojechaliśmy do Kaminke, gdzie była prześliczna, malutka dzika plaża. Samo Kaminke też bardzo ładne – malutkie, kolorowe, czyste domki z ogródeczkami. 

Natomiast na tej części plaży w Świnoujściu, gdzie wolno psom – niestety, śmierdzi i plaża kwitnie na zielono. Czyli jakieś ścieki tam sobie radośnie wyciekają, wstyd. Naprawdę wstyd i hańba.

Co mnie jeszcze wkurwiało, to kampery poparkowane na miejskich parkingach, oczywiście tam gdzie za darmo. I tak, żeby z boku było miejsce na daszki i stoliczki. No nie, kurde, od tego są specjalne parkingi z przyłączami i miejsca np. w marinie. 

Może jestem JAKAŚ DZIWNA, ale bardzo mi się wrzaski mew o poranku podobały. Ja z herbatką na balkonie i mewi koncert. Jakby tak złapać jedną albo ze dwie i przywieźć do domu, to też by mi się tak fajnie darły rano? Dam im grzebać w śmieciach, ile tylko będą chciały (All Trash You Can Eat).

W dodatku wróciliśmy w sam środek upału, a nad morzem akurat zrobiło się przyjemnie chłodno i deszczowo, na pewno turyści będą zachwyceni.  Prawda? 

Przeczytałam „Dziewczynę z konbini” (a ten japoński kryminał jeszcze męczę – morderstw jak na lekarstwo, za to dużo intryg wewnętrznych w policji, większość niezrozumiała, główny bohater też się męczy. Jaka męcząca książka!).

O SPANIU NA BOKU I KARTECZKACH

Od świętej Anki zimne wieczory i ranki – zawsze się sprawdza, niestety. Nie wiem dlaczego czuję się winna, że po moich imieninach lato się robi takie bardziej drugiej kategorii, bo nie ja sobie imię wybierałam. Natomiast komary w ogóle nie są przejęte, być może narzuciły maleńkie puchóweczki w pastelowych kolorach i nadal wieczorami napierdalają, aż miło. Kobiety w wieku rozrodczym są upierdliwe i niebezpieczne, niezależnie od gatunku.

Tymczasem przeczytałam artykuł o spaniu na lewym boku – że się powinno na lewym, bo narządy odpoczywają, a ja niestety śpię głównie na prawym. Więc nic dziwnego, że moje narządy są ciągle zmęczone (a ja wraz z nimi). Pożaliłam się N., który z kolei śpi na boku lewym – a on mi na to, że czytał artykuł dokładnie ODWROTNY. Że właśnie te lewostronne naczynia i wszystko inne powinno się odciążać i udrażniać i w tym celu spać na prawym! O królu złoty – czy te naukowce nie mogłyby być zgodne przynajmniej w JEDNEJ KWESTII? Nawet o spanie na boku muszą się pokłócić. Nic dziwnego, że ten świat wygląda tak, jak wygląda. 

Przed spaniem (na lewym boku) czytam aktualnie opasły japoński kryminał „Sześć cztery”, co mi go szwagier polecił. W takich książkach (o ile są dobrze napisane) zawsze najciekawsze jest tło kulturowe – i tutaj nie inaczej. Wspaniałe są jednozdaniowe wstawki dotyczące japońskiej kultury i obyczajów – na przykład, odsunięty od sprawy komisarz idzie porozmawiać z byłym współpracownikiem. Nigdy za sobą nie przepadali, ale on ma sprytny plan – mianowicie, jeśli przyniesie mu prezent, to tamten nie będzie mógł go wyprosić czy odprawić bez odpowiedzi, bo będzie zobowiązany upominkiem. I co niesie policjant policjantowi w prezencie? Paczkę makaronu udon. Czy to nie urocze? Lubię udon.

(A numer z prezentem to pamiętam, że koleżanka kiedyś nam obwieściła, że jeśli się kogoś nie znosi, to jest jeden sposób: trzeba mu / jej coś dać. Bo wtedy to tamta osoba ma u nas dług i my jesteśmy karmicznie wyżej. Bardzo to przewrotne.)

A wczoraj na szopingu kupiłam sobie WIELKI ZAPAS samoprzylepnych karteczek – akurat rzucili w Biedronce. To inwestycja z gatunku niezbędnych, bo z powodu sklerozy karteczki są artykułem pierwszej potrzeby i idą jak woda pod mostem na rzece Kwai. Chyba powinnam nosić je na szyi, jak bohaterka „Fortepianu”, bo czasem nie zdążę zapisać tego co powinnam zapisać, bo zapominam zanim znajdę karteczki. 

Co prawda staram się nie myślec o polityce, bo rehabilitacja po wylewach jest długa i bolesna, ale zastanawiałam się ostatnio – kim są ludzie, którzy oddają głos wyborczy na Ryszarda Czarneckiego? Ale nie jestem sobie tego w stanie wyobrazić.

O TYM, ŻE NIBY LATO, A JAKOŚ…

Taka książka jest, „Kobieta do zjedzenia” Margaret Atwood. Uwielbiam ją zresztą (a nawet je obie – i książkę, i Margaret). No więc gdybym teraz pisała książkę, to pod tytułem „KOBIETA DO NICZEGO”. Z tego prostego powodu, że się ostatnio do niczego nie nadaję. A w tle same jakieś gówniane afery się przewijają, no po prostu – chyba muszę się udać do jakiegoś fachowca, zdjąć klątwę. Albo przelać jajko. Albo już nie wiem co. (Jedyna dobra wiadomość – nie chce mi się jeść, co nie oznacza bynajmniej że chudnę, niestety, ale przynajmniej NIE TYJĘ jeszcze bardziej).

Na razie oglądam zaległe sezony „Veep”, szósty i siódmy (nie sądziłam, że Selina może być jeszcze gorsza – ahoj! Jest JESZCZE GORSZA, z odcinka na odcinek. A pomyśleć, że na tle prawdziwych polityków i tak jest kochaną puchatą maskotką). 

Huragan w Tokio to jedno; okazało się natomiast, że Japończycy nieco zbyt optymistycznie przedstawili warunki pogodowe w Tokio w lipcu, żeby ich wybrali. A w lipcu są u nich upały prawie jak w Madrycie plus ogromna wilgotność – na dodatek kochany komitet olimpijski oczywiście nie chce przenosić zawodów na jakieś ZNOŚNE godziny, no bo transmisje i kasa. Kto jest za tym, żeby utopić w końcu tych dziadów z NKOL-u w radioaktywnej wodzie z Fukushimy? Razem z dziadami z UEFA przy okazji. I większością krajowych działaczy sportowych. Naprawdę WSZYSTKO mi opadło, jak przeczytałam o karze dla dziewczyn z Norwegii za to, że nie chciały grać w piłkę we wrzynających się w pośladki gaciach. Czy naprawdę obecne czasy musi cechować najwyższy w historii wskaźnik ogólnoświatowego spierdolenia WSZYSTKIEGO co tylko możliwe? 

No. Więc taki mam nastrój ostatnio. Mało przysiadalny, chociaż niby lato. 

O RODZINIE, ĆMACH I AKRYLU

Dużo się działo w ciągu ostatnich dni w polityce domowej, której staram się nie śledzić, bo mózg mi od tego ropieje i lęgną się w nim glizdy. Ale niestety czasem się nie da – i tak oto dowiedziałam się, kto w rozumieniu przenajświętszego PIS jest rodziną, a kto nie jest. W sumie MAŁO KTO jest, okazało się (w kontekście zatrudniania w spółkach skarbu państwa, naturalnie). Na pewno nikt ze strony żony ani męża, w zasadzie tak na dobrą sprawę żona to też nie rodzina, bo przecież z rodziną się NIE ŚPI. Bo to przestępstwo. Dobrze wiedzieć, tak na przyszłość. 

Poza tym jestem bardzo dumna, bo zaczął mi świrować dźwięk w laptopie – przez jakąś minutę odtwarzania dźwięk był normalny, a później zaczynał brzmieć jak przez to urządzenie do zniekształcania, którego używają wszyscy mordercy seryjni. Słabo mi się robiło na myśl, że mój laptop miałby trafić w szorstkie ręce serwisanta (chociaż w sumie nie mam na dysku żadnych świństw ani kompromitującej historii w wyszukiwarce… no dobra, nie wiem dlaczego ostatnio wyświetlają mi się ZŁOTE SEDESY na Aliexpress, ale to tyle ekstrawagancji). Tak się zdenerwowałam, że wzięłam i go SAMA naprawiłam. (Tak naprawdę wystarczyło wyłączyć redukcję szumów tła i zresetować, ale halo, naprawiłam). 

Jest sam środek lata, winogrona już duże, upały sobie na chwilę poszły – i dobrze, zielenina ma chwilę oddechu. Za to mamy w ogródku (no i wieczorami w sypialni, bo przecież otwarte okna) straszne zatrzęsienie CIEM. Niektóre są wielkie jak pół dłoni – wiem, bo osobiście je łapałam do słoika. Plagi komarów to były zawsze, ale CIEM? Czy to ma związek ze zmianami klimatu? 

Ponieważ lekko znudziły mi się serwetki, to kupiłam kolorowy akryl i dłubię kocyk (wzór granny stripes – polecam, w ogóle nie trzeba patrzeć jak się robi). I mam dwa spostrzeżenia: włóczka akryl jest mięciutka i puszysta, a wychodzi z niej TWARDA DESKA. Fachowczynie od włóczek twierdzą, że akryl już taki jest – koleżanka jest zdania, że może z grubszym szydełkiem wyszłoby trochę bardziej miękko, ale już wiem, że akryl i szydełko niespecjalnie się lubią (na drutach trochę lepiej). Po drugie – mam osiem kolorów i każdego mi inaczej ubywa – ta sama włóczka, ta sama grubość, długość, waga kłębka. I nawet pod palcami czuć, że każdy kolor jest trochę inny w dotyku. Przypomniała mi się „Dama z jednorożcem” Tracy Chevalier, gdzie niewidoma Alienor sortowała wełnę według kolorów. Ale mimo wszystko – bardzo fajnie to wygląda. 

A i jeszcze jedno – NARESZCIE mam potwierdzenie od zawodowca: otóż pan Robert Makłowicz powiedział w jednym odcinku swojego programu, że szampan w kieliszkach typu flet traci walory smakowe. Noooo, od wielu lat to twierdzę! W ogóle nie przepadam za winem z bąbelkami, ale jeśli już – to absolutnie nie w wąskim kieliszku, bo wtedy dostaje się w nos kwaśnym CO2 i niewiele ponadto. Dobrze, że wracają szerokie kieliszki jak za czasów Gatsby’ego (no i nie znosiłam zmywać tych wąskich).

Zjadłabym smażone kalmary. I langustynki na patyku u Abuelo. Westch.