O IBUPROMIE

Przez te zmiany pogody zjadłam cały ibuprom i musiałam kupić nową paczkę. I teraz GUS na pewno pomyśli, że jestem lekomanką. 

Wczoraj odwaliłam jedno z corocznych zadań, na myśl o których skóra mi cierpnie i zaczyna pełzać po ciele; między innymi wrzucanie sprawozdań do KRS-u tak na mnie działa oraz roczna deklaracja DN-1. No i właśnie wczoraj wypełniłam to cholerne DN-1 i co? I NIC. Nie, żebym oczekiwała telegramu z gratulacjami od Królowej Elżbiety – ona ma już swoje lata, poza tym ostatnio była przeziębiona, biedulka… Ale przynajmniej Camilla mogłaby coś skrobnąć. W związku z powyższym nagrodziłam się sama i zeżarłam pół słoika czatneja mango z chipsami. Świetny pomysł – tylko tak dalej, a za tydzień nie zmieszczę się już w ŻADNE spodnie (tym bardziej, że prawie w ogóle się nie ruszam, ale JAK się ruszać w taką pogodę, gdzie i po co?).

Poza tym głownie się martwię, czyli w zasadzie robię to, co umiem najlepiej. Zwłaszcza w obliczu kolejnych alertów RCB o wichurach (to przez te wichury zabrakło mi ibupromu).

Dajcie spokój z tą matką i córką w Częstochowie. I jeszcze psina do tego. W środku dnia, w środku miasta! I okazało się prawdą, że najczęściej mordercą jest ktoś znajomy. Coś okropnego; potwierdza się moja opinia na temat tak zwanych DZIAŁEK, które są wylęgarnią patologii i siedliskiem śliskich typów z zaburzeniami. Czasem świat to ohydne, ohydne miejsce.

A „7ew” trochę się rozlazła w drugiej części, niestety.

Chyba zjem resztę tego czatneja.

O DZIWNYM LUTYM

No, siostry. Nieźle mnie załatwiłyście tym Stephensonem! Jestem w 1/3 „7ew” i zamówiłam dwie następne. Czyli mam co robić przez jakiś czas i bardzo dobrze, bo nie mam ochoty wychodzić spod stołu. To przynajmniej sobie tam posiedzę z dobrą lekturą. Później wiadomo, że przez całą noc mam sny o kataklizmach i kolejnych końcach świata, co i tak jest lepsze od wiadomości bieżących, które przeczytam rano (lub od kolejnych niusów z księgowości, kurwa mać).

Co poza tym – sprzątnęłam psie kupy z ogródka; zebrałam jakieś tysiąc siedemset osiemdziesiąt pięć sztuk i co? I WESZŁAM w tysiąc siedemset osiemdziesiątą szóstą! W dodatku NAJWIĘKSZĄ. I jeśli to przysłowie o wchodzeniu w gówno i pieniądzach miałoby się spełnić, to od jutra powinnam być bogatsza od Bezosa, kurde faja. 

Wiatr mnie wykończy. W ogródku sterczą smutne kikuty drzew, połamanych przez ostatnie wichury; w całej naszej wsi tak jest – a u tych, co nie mieli szczęścia, to te kikuty nie sterczą, tylko leżą na dachach i codziennie słychać piły łańcuchowe. Jeśli jest jakiś dźwięk, którego nienawidzę do samej głębi duszy, to cholerna piła łańcuchowa wgryzająca się w drzewo – a teraz w całej okolicy te kurwy koncertują od rana do wieczora, w sumie dobrze, że muszę jeździć do biura, bo mam ochotę wybiec i przegryźć tętnice piłującym strażakom (chociaż piłują głównie to co i tak się przewróciło). 

A żeby już było CAŁKIEM śmiesznie, to GUS mnie wylosował do prowadzenia książeczki budżetu gospodarstwa domowego! Więc po pierwsze, czuję wielką odpowiedzialność przed całym społeczeństwem, bo mam bezpośredni wpływ na wskaźniki. Po drugie – to wcale nie takie łatwe, zwłaszcza jeśli trzeba pilnować męża i jego idiotycznych zakupów (Przelotka przez okno do anteny internetowej? Co to jest? A ile zapłaciłeś? PRAWDĘ MI MÓW, ILE!). Po trzecie – przez cały czas mam z tyłu głowy, że nie mogę sobie nakupić głupot jak zwykle, bo GUS PATRZY i CO ONI SOBIE POMYŚLĄ. A po czwarte – oczywiście mam ogromną ochotę kupić coś maksymalnie idiotycznego, żeby było śmiesznie. I zrozumiałam co to znaczy, że obserwator wpływa na przebieg eksperymentu („Idź i dokup trzy kilo marchwi, bo mam za mało warzyw wpisane!”).

A tak w ogóle to przez cały czas mam wrażenie, że zaraz oszaleję. Albo coś. Może od tego wiatru.

O OKROPNYM STYCZNIU

Drogi Pamiętniku, po tym tornado, co nam prąd włączyli po czterech dniach (i to na początku tylko dwie fazy), to mieliśmy pogrzeb. W najbliższej rodzinie N. Po prostu koszmar. I od razu po pogrzebie, żebyśmy się nie nudzili – kolejna wichura, która ZNOWU zerwała druty i prądu nie było, ale już tylko dwa dni. I znowu hałas i smród generatora i przedłużacze o które można się zabić, i gotowanie wody na herbatę w łazience, bo tylko tam działa gniazdko.

Podsumowując – po tym styczniu czuję się jak kojot Willy (ten od Strusia Pędziwiatra) (który nb. nie jest żadnym strusiem), na którego spadło kowadło z napisem ACME.

Troszkę, ociupinkę mi się kąciki ust podniosły, jak przeczytałam o aferze w Ordo Iuris. Niewiele, ale zawsze coś. Jak podłym ludziom przytrafiają się niemiłe rzeczy, to świat odrobinkę wraca do ekwilibrium.

No i jeszcze obejrzenie na odtrutkę „Humanity” Ricky’ego Gervais to też był dobry pomysł – chociaż nie wiem, czy tak do końca podnoszący na duchu („Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak głupia jest przeciętna osoba? Widzieliście te napisy „DO NOT DRINK” na butelkach z wybielaczem?”). Bardzo mi się podoba, jak Ricky przeklina i jak się wścieka na ludzi, którzy nie widzą problemu w tym, że ktoś kradnie, torturuje ludzi albo zwierzęta, niszczy środowisko, rozwala cały kraj dla własnego widzimisię, nie – problem jest wtedy, kiedy ktoś użyje BRZYDKIEGO SŁOWA mówiąc o tym. Japierdolę, uwielbiam takich zakłamanych skurwysynów 🙂

„Cryptonomicon” mi się kończy, zostało raptem kilkanaście karteczek (miałam skończyć wczoraj, ale usnęłam jak pies, bo cały dzień bolała mnie głowa). Niesamowita książka, muszę pogłębić znajomość z autorem. 

Nawet nie mam siły się cieszyć, że styczeń się już skończył.

O CZYMŚ ZUPEŁNIE INNYM, NIŻ MIAŁO BYĆ

Miałam się rozpływać z zachwytu, bo WRESZCIE wróciliśmy do Hiszpanii (Alicante – bo najbliżej). I po dwóch latach. DWÓCH LATACH przywitał mnie zapach rozgrzanej oliwy i prawie się popłakałam ze szczęścia, i siedziałam w słońcu na promenadzie i piłam różowe wino, a jedna pani szła po plaży w bikini TYŁEM (całą plażę tak przeszła) (tak – była narąbana, a w Alicante dużo bezdomnych). I jadłam najlepsze bakłażany z miodem, cienkie i chrupiące jak wafelek. TYMCZASEM…

W poniedziałek w El Corte Ingles stoję sobie nikomu nie wadząc akurat na stoisku z gaciami. Oglądam rzeczone gacie, aż tu nagle zaczyna mi dzwonić telefon – co dziwne, do N. prawie w tym samym momencie też ktoś zadzwonił. Odbieram – a tam roztrzęsiony, spanikowany szwagier pyta, czy żyjemy i czy nic nam się nie stało i czy dom cały. HĘ?… Jak powiedział o co chodzi, to gacie mi z ręki wypadły.

Nie wiedział, że wyjechaliśmy sobie na trzy dni, tymczasem w poniedziałek rano przez naszą wieś przeszło regularne TORNADO. Łamało drzewa i wyrywało je z korzeniami, zrywało dachy i przewracało słupy energetyczne. A najlepsze, że trwało w sumie PIĘĆ MINUT i skosiło dwie trzecie wsi. Do N. zadzwonił kolega, z informacją o tych pozrywanych dachach i braku prądu. I o tym, że u nas się w zasadzie nic nie stało – tylko dwa drzewa wyrwane z korzeniami leżą na płocie, czyli TYLE CO NIC. Ludzie mają dachy do wymiany (albo nie mają dachów), przywalone drzewami samochody, rumowiska zamiast ogródka, więc te dwa drzewa to rzeczywiście jest NIC.

No więc wróciliśmy we wtorek do ciemnego, zimnego domu – paliliśmy w kominku, N. uruchomił generator, który hałasuje i śmierdzi, ale jednak człowiek ma to do siebie, że lubi się wykąpać w ciepłej wodzie. Do czytania w łóżku mam na szczęście taką lampkę na pałąku z klipsem, więc nie kurwiłam za bardzo, tylko czytałam „Cryptonomicon” (mój pierwszy zakup w nowym roku – absolutnie obezwładniająco wspaniała książka, dobrze że taka gruba, nie mogę się oderwać! Prawie mi internetu nie brakowało). Po trzech dobach włączyli nam dwie fazy – więc mam światło, ciepło, a nawet działa moja czarodziejska szafeczka, do której wkłada się brudne gary i wyjmuje czyste (pralka ani kuchenka nadal nie). 

I tak się zaczął ten nowy rok, co to już miało być TYLKO LEPIEJ. Tornadem. Po prostu TORNADEM. Matko Boska. Po prostu schowam się gdzieś pod kamieniem i przeczekam, OK? 

O PIOSENCE GANGSTERA I ROSNĄCEJ KOLEJCE

Informuję uprzejmie, że skarpetka nie odnalazła się. 

Moje koleżanki jednak są osobami wyposażonymi w o wiele większe niż ja zasoby optymizmu i entuzjazmu, bo podejmują POSTANOWIENIA na ten rok. Nowy rok, nowa ja, wiecie, te klimaty. Znam siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie ma to sensu i nawet jeśli coś mi wyjdzie, to niechcący i przypadkiem, a nie dlatego, że ZAPLANOWAŁAM. Więc nie, nie przyłączam się do akcji, kurde faja.

Natomiast byłam u INNEGO fryzjera. Niestety, terminy u mojej fryzjerki pobukowane na tygodnie naprzód, w dodatku godziny zupełnie nie dla mnie, więc skoczyłam na główkę do salonu blisko biura. Trochę mnie koleżanki straszyły, a jedna to nawet powiedziała, że fryzjera i ginekologa to się powinno mieć NA CAŁE ŻYCIE. No to nie wyszło mi ani z jednym (jedną), ani z drugim (drugą). I zapisałam się i poszłam na lekko ugiętych nogach.

Wbrew pozorom nie wyszłam ani opitolona na jeża, ani ufarbowana na fioletowo, ale nawet dość zadowolona, tylko że… Po pierwsze – fotele do mycia głowy są z MASAŻEM. I nie tym takim statycznym co jeździ wałek po plecach, tylko podnosi się podnóżek i cały fotel się TRZĘSIE – miałam skojarzenia z traktorem (chociaż nigdy na traktorze nie siedziałam). Po drugie – pani fryzjerka robiła mi masaż głowy, a ja się zastanawiałam, jak jej kulturalnie powiedzieć, że nie znoszę dotykania przez obcych. Chyba dało się to wyczuć, bo długo się nade mną nie pastwiła, ale skomentowała, że BARDZO spięta głowa (na głowie są mięśnie? Może to od zaciskania szczęk taka była spięta).

N. wczoraj przeczytał w internetach, jaka była ulubiona piosenka Bajmu gangstera Pershinga, którą kazał sobie w lokalach puszczać na okrągło. I też ją sobie puścił i stwierdził, że słabizna. Faktycznie, jakieś pomiaukiwanie dochodziło z jego komputera do mojego kąta – gdybym była gangsterem, to bym postawiła na jakiś mocniejszy kawałek, z lepszym rytmem i melodią. Albo przynajmniej coś z klasycznego rocka. Chociaż może za bardzo idealizuję gangsterów, chłopaki z „Rodziny Soprano” nie mieli najlepszego gustu, delikatnie mówiąc. Ale Bajmu raczej by nie słuchali, mam nadzieję.

Większość czasu zajmuje mi ostatnio rozmyślanie, komu najchętniej dałabym w mordę – kolejka jest coraz dłuższa, a w czołówce następują przetasowania, w zależności od tego co danego dnia to towarzystwo odpierdoli. A wolałabym myśleć o czymś przyjemnym, ale przecież się nie da.

O TYM, CZEGO SIĘ SPODZIEWAĆ PO NOWYM ROKU

W Sylwestra zaraz po północy N. rozlał dość szeroko spory kielon czerwonego wina. Podobno to dobra wróżba – no, oby. Zobaczy się. Na razie skarpetka mi zginęła w praniu. 

Dzień po Nowym Roku obejrzałam „Solaris” Tarkowskiego – nie wiem, co mnie naszło, ale nie żałuję. W odróżnieniu od tej nowej jest bardzo wierna oryginałowi, no i wzruszająca scenografia – za stację orbitalną robi coś a la ciepłownia z czasów PRL-u. Podobno Lemowi się nie podobała, ciekawe, co by powiedział na wersję z Clooneyem. No chyba, że mu się nie podobało, że Chris nosi siatkowe podkoszulki – trochę to było masakryczne, astronauta na stacji orbitalnej w siatkowym podkoszulku. Za to Harey miała słabość do szydełkowej dzianiny, dość ładnej.

No i skończyłam już dwie książki: „Anomalię” i „Mistrzynię”. „Anomalia” bardzo mi się podobała, mimo że większość zadanych pytań pozostawia bez odpowiedzi. Nie szkodzi – dobrze się czyta i zostaje w głowie. A „Mistrzyni”… barwna, interesująca, ale z przykrością donoszę, że chwilami moim zdaniem trochę się ociera o grafomanię. Chociaż ja przecież lubię książki Gretkowskiej i jej styl, ale tu mi jakoś nie brzmiało. 

Ponieważ lepiej mieć skromne oczekiwania, żeby nie narazić się na rozczarowanie, to ja bym chciała, żeby w bieżącym 2022 roku przyszedł taki dzień, że wstaję rano, włączam internet, czytam pierwsze wiadomości i NIE KLNĘ. Prawda, że to już by było coś? 

Na razie śnieg zaczął padać, no i Polski Ład wszedł, więc klnę dość straszliwie.

PS. Ostatnio jak sikałyśmy ze Szczypawką, to po trawnikach na ulicy spacerowały CZTERY kury – Thelma, Louise i kolejne dwie koleżanki; na razie nie mam pomysłu, jak je ochrzcić.

O TRZECIEJ DAWCE I ŻYCZENIA

Siedzę sobie z gorącym jajem pod pachą, jako że rok postanowiłam zakończyć trzecią dawką, i sobie czytam co zdrożeje od jutra (oprócz tego, że WSZYSTKO – to co najbardziej): prąd, gaz, woda i wino. No. To mamy jasność.

W punkcie szczepień jak siedziałam po zastrzyku, to wszedł pan z propozycją, że on się zaszczepi. Z tym, że nie miał ze sobą dokumentów (zapomniał), nie pamiętał swojego PESEL-u oraz niestety nie miał również przy sobie telefonu, gdzie można by go rozszyfrować po SMS-ie który podobno dostał. Pani koordynatorka (podziwiam ją szczerze, NAPRAWDĘ chciała temu facetowi pomóc) zadała pytanie ostatniej szansy – CZY PAMIĘTA PAN przynajmniej DATĘ poprzedniej dawki? To jak pan się u nas szczepił to jakoś znajdziemy. Na co pan:

– Daty to nie. Ale CIEPŁO BYŁO.

Codziennie to powtarzam, że nie mogłabym świadczyć usług dla ludności. Po jednym dniu bym się nadawała do bioutylizacji lub / oraz długiej odsiadki za morderstwo w afekcie (jedno lub więcej).

Na Gwiazdkę sobie kupi… znaczy MIKOŁAJ mi przyniósł długą haftowaną koszulę z Zary. Na zdjęciach modelka ją miała tak poniżej kolan, jakoś mi się zapomniało, że te modelki mają po metr osiemdziesiąt i więcej. I na mnie koszula wypada DO KOSTEK i wyglądam w niej jak Demis Roussos! Chociaż, tak między nami – czy to źle? Fajny był z niego herbatnik, a i koszula sama w sobie jest bardzo ładna. 

Kochani, niech ten 2021 będzie odbiciem od dna i w przyszłym roku niech już tylko się poprawia. Bardzo proszę, bo już całkiem oszaleję. Z poważaniem – 

Dwugarbny Wuj Pylo (nieszczęście w rodzinie).

O ZIMNICY NA ŚWIĘTA I PIESTORAŁCE

Powiem tylko tyle, że Wigilia z pięcioma psami, w tym dwie roczne jamniczki napędzane energią atomową, to jest wyzwanie. Trzeba się liczyć z tym, że w każdej sekundzie na talerzu może się pojawić długi nos i jeszcze dłuższy różowy jęzorek. Przy czym oczywiście te łobuzice są takie słodkie, że człowiek się czuje wyróżniony, że właśnie jemu się pchają na kolana (Heca kładzie łapy na ramionach i się przytula – można się rozsypać z miłości). 

Sernik wyszedł, prezenty udane, tylko MRÓZ nie wiem po co i komu potrzebny. Proszę coś z tym zrobić w tej chwili!

PS. TAK, JUŻ WIEM, że Andrus napisał „Piestorałkę” o jamniku w Betlejem, jakieś pół miliona osób mi o tym doniosło. 

PSPS. Składam wszystkim świąteczne życzenia, żeby przyszły rok był już bez zarazy (FDA dopuściła pierwszy lek na Covid) – i tej w powietrzu, i tej pozostałej. Bez buziaczków, bo to niehigieniczne (nigdy nie przepadałam za obcałowywaniem się i proszę, na moje wyszło – chociaż wolałabym, żeby w innych okolicznościach).

O SERNIKU – CIĄG DALSZY

No więc z tym sernikiem to grubsza impreza jest.

Dawno dawno temu byliśmy w Kraju Basków – w Zarautz i San Sebastian. Głównie włóczyliśmy się po knajpach i jedliśmy, wiadomo – tam się nie można oderwać od jedzenia, a zwłaszcza od pintxos. No i w San Sebastian poszliśmy na obiad do restauracyjki, którą wybrał N. Do dziś pamiętam grzyby i karczochy które zamówiłam, bo to było po prostu zjawisko prawie pozaziemskie – zwłaszcza karczochy, bo grzyby się nauczyłam robić podobne (z surowym żółtkiem, jak tatar). 

Na tym lunchu byliśmy dość wcześnie, ludzi było mało i cały czas wyłaził do nas z kuchni SZEF. Młody, miły, przyniósł na dzień dobry talerz fikuśnych przystawek w prezencie (rożki z serkiem i anchois! Też pamiętam do dziś), piętnaście razy był zapytać czy nam smakuje, a na do widzenia wręczył nam DVD z filmikami – przepisami na swoje przystawki i dwa ciasta. Sernik i tarta z jabłkiem. 

I teraz N., jak mu powiedziałam o baskijskim serniku i pokazałam w internetach, kazał mi znaleźć to DVD. Szukałam dwa dni, ale znalazłam i niosę mu dumna jak pies wyżeł zastrzeloną kaczkę, a on mi podsuwa pod nos, żebym przeczytała nazwę restauracji, w której byliśmy. Nazywała się La Vina – tak, TA La Vina, ojczyzna sernika. I JA TE SERNIKI PAMIĘTAM – całe półki obstawione formami z przypalonym ciastem i jeszcze kilka na kredensie w sali restauracyjnej. A ten miły szef, który do nas wybiegał z kuchni, nazywa się Santiago Rivera i jest TATUSIEM tego sernika, który nagle zrobił oszałamiającą karierę.

No więc chyba kwestię sernika mamy jakby rozstrzygniętą.

I tak, zgadzam się, że to co sprzedają w wiaderkach to nie jest żaden TWARÓG, tylko jakaś woda z gipsem dla niepoznaki podlana serwatką. Kilka razy robiłam sernik na twarogu z wiaderka i ani razu nie wyszedł smaczny, nawet na tym niby najlepszym z Wielunia. 

Zatem ahoj przygodo. Jak mi się ZNOWU tortownica rozwali po pierwszym użyciu, to nie wiem, chyba w końcu zwariuję albo kogoś porąbię na kawałki. Mam już kilkoro kandydatów.

O BYCIU SKLASYFIKOWANĄ ORAZ CHŁOPAKACH

W tym tygodniu dowiedziałam się z internetów, że mam syndrom TATT (tired all the time). Nie powiem, poczułam się podbudowana, że nauka zajęła się mną jak jakimiś zagrożonymi wyginięciem płazami w puszczy amazońskiej. Z tym, że posiadacze / ofiary TATT wcale nie są zagrożeni wyginięciem, a wręcz jest ich (nas!) coraz więcej. Przeczytałam symptomy i mam wszystkie, jak w pysk dał: brak energii, senność przez cały dzień, brak motywacji do działania, zaburzenia koncentracji, trudności w wykonywaniu codziennych czynności, depresyjne nastroje bez powodu. (Z tym, że chyba w naszym kraju trudno mówić o BRAKU POWODU do bycia przygnębionym czy zestresowanym, prawda? Te chuje przy władzy ciężko pracują, żebyśmy MIELI POWODY, codziennie nowe). Niestety, oprócz ładnej nazwy i sklasyfikowania problemu nie znalazłam pomysłów na to, jak z tym walczyć. No dobrze – wyspać się, ograniczyć stres. Haha. Stres ograniczyć. No to sobie pożartowaliśmy.

Z ciekawszych wydarzeń, to jedna z jamniczek Zebry zjadła jej szarlotkę, upieczoną dla dziecka do szkoły. To znaczy nie całą – głównie jabłka, bo trafił się taki egzemplarz psiny, co bardzo lubi owoce (najbardziej kradzione, bo wiadomo – kradzione nie tuczy) (chyba powinnam zacząć kraść produkty spożywcze, bo mam wrażenie że tyję ostatnio nawet od wody gazowanej).

No i jak co roku mierzę się z wyzwaniem pod tytułem – SERNIK NA ŚWIĘTA. Jak ja bym chciała mieć przepis na sernik mojej babci, taki NAJZWYKLEJSZY (chociaż moja babcia, tytan pracy i huragan kuchenny, najczęściej robiła sernik z kratką, co do którego nie mam złudzeń, że bym umiała zrobić). Niestety, moja babcia miała wszystko w ręku i w oku, żadne tam wagi kuchenne i dziesięć gramów – większość smaków odeszła razem z Nią i jest nie do odtworzenia, na przykład najlepszy na świecie pasztet. No więc w tym roku robię sernik baskijski i zobaczymy, co będzie – wygląda jak dla mnie uszyty, bo bez spodu, bez bakalii, bez kąpieli wodnej i z czterech składników. Lekko mnie przeraża ta rzadka masa, ale w końcu jeśli ściął mi się flan, czyli jajka rozbełtane z mlekiem, to może i ser się zsiądzie. Nie wiem czy nie pogrąży mnie tortownica, bo we wszystkich przepisach jest fi dwadzieścia pięć, a ja mam dwadzieścia sześć! Gdzie jest Unia Europejska, kiedy jej potrzebujemy (do standaryzacji średnicy tortownic)? 

No i tak. Intelektualnie stać mnie chwilowo tylko na „Chłopaków z baraków”, więc raczymy się tym arcydziełem. Bardzo pozytywny serial w tym sensie, że się lubi wszystkich bohaterów – w odróżnieniu od takiej np. “Sukcesji”, gdzie każdego z osobna mam ochotę zamordować tłuczkiem do mięsa. A negatywnych uczuć mam ostatnio w nadmiarze, zatem wybieram „Chłopaków”. Kropka.