O WCHODZENIU POD KANAPĘ

Jak to mówią – when life give you gators, make gatorade.

Właśnie życie mi dało aligatora – mój tata zmarł. Próbowałam temu zapobiec, bo przecież nie mam czarnych spodni, same dżinsy i kolorowe. A bez czarnych spodni pogrzeb się nie odbędzie.

Ale musiałam te spodnie kupić, a przy okazji koszulę z nadrukiem i haftem wiersza Miłosza o psach. Piękny wiersz i piękna koszula.

Jeszcze miałam nadzieję, że to wszystko mi się przyśniło, bo okropnie źle spałam, ale na stole zastałam leżący akt zgonu, zupełnie materialny i namacalny. 

Rozdwoiła mi się rzeczywistość, w jednej chodzę na spacer z Mangustą i płacę rachunki, a w drugiej wybieram jakie kwiaty do wieńca. Nie miałam w planach wieńca.

Stres mi wszedł w bark i nie mogę ruszać głową w prawo. N. mówi, żebym się rozluźniła, co jakby nie wchodzi w rachubę chwilowo. 

Najchętniej weszłabym pod kanapę, żeby to przeczekać, ale niestety się nie zmieszczę.

O RZUCANIU SEREM I POWODZI

Nie widziałam wcześniej tego rzucania serem – jestem pod wrażeniem! Muszę tylko dopracować szczegóły, związane z noszeniem w torebce (torbiszczu raczej, ostatnio ledwo zarzuciłam sobie na ramię torbę do pracy i sama jestem ciekawa, co ja tam mam, no owszem, jakieś kilkadziesiąt długopisów, ale na Teutatesa, przecież długopisy tyle nie ważą – a nawet nie wożę laptopa!) sera w plasterkach. Najłatwiejszy do spakowania byłby ten, co ma każdy plasterek osobno pakowany w folię, ale nie kupuję go ze względów ideologicznych oraz wyłuskanie tego plastra tyle trwa, że odpada element zaskoczenia. Obiekt oszczekiwany już dawno by sobie poszedł. Niemniej jednak – ser przemawia do mnie o wiele bardziej, niż np. taka obroża elektryczna. Tylko na jakiej zasadzie on działa i czy po trzech plastrach szczekający potwór się nie przyzwyczai?

Udało mi się obejrzeć „Parę idealną”, bo ja ciągle Nicolę Kidman lubię i jej kibicuję. I ucieszyłam się, bo w zwiastunie wyglądało na to, że trochę jej zszedł botoksowy paraliż i zaczęła jakby lekko mieć z powrotem mimikę twarzy, bo w „Kłamstewkach” żadnej mimiki nie wykazywała (ona jest taka piękna, a bez tego świństwa byłaby pięć razy piękniejsza, po co to sobie robi?). No i wszystko ładnie, pięknie, a serial bez wyrazu, jak pepsi cola bez bąbelków. Intryga mdła, zakończenie mdłe, a wielka miłość do końca życia okazała się taka wielka, że córka Bono wróciła do zoo czesać pingwiny. W sumie najbardziej mi zapadła w pamięć sukienka Nicole, bo się czaiłam na podobną (ale w końcu nie kupiłam) i Gosia z pierogami. Natomiast nie wiem, po co była potrzebna postać grana przez Isabelle Adjani (która wygląda jak Alexis z Dynastii). 

A do „Anatomii upadku” chyba wrócę i obejrzę jeszcze raz, bo w dni parzyste budzę się z przekonaniem, że na pewno zabiła, a w nieparzyste – że to niemożliwe i po co w zasadzie miałaby. A jeszcze znam opinie, że zabił syn, a pies mu pomógł. No naprawdę, doceniam otwarte zakończenia, ale cholery można dostać.

Ostatnie dni mnie trochę rozdeptały; jak człowiek dostaje w łeb prawdziwym problemem, to zaczyna tęsknić do czasów, kiedy mógł się przejmować głupotami. 

A teraz jeszcze straszą powodzią w weekend. 

PS. Jeszcze a propos rzucania serem w szczekającego psa – N. polował na szerszenie wiosłem. Więc chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że niekonwencjonalne metody runs in the family.

O KROWIE I ŚLIWCE KRÓLA

Na forum mieszkańców miejscowości z okolicy, w której mieszkam, pojawiło się ogłoszenie – zaginęła krowa szkocka. Ta ruda, długowłosa; opuściła swoje miejsce zamieszkania i udała się w niewiadomym kierunku, opiekunowie bardzo proszą o kontakt, jakby ktoś się na nią nadział. Po czym dostaję wiadomości od moich koleżanek – „Anka! UKRADŁAŚ KROWĘ, przyznaj się!”.

No więc otóż… nie, nie ukradłam – tym razem TO NIE JA. Mimo, że jestem zakochana w szkockich krowach od… o matko, wychodzi mi, że w zeszłym wieku się w nich zakochałam, jak byłam w Szkocji. I mówię o tym ludziom, bo w sumie nie ma się czego wstydzić, miłość niejedno ma imię, jamniki się pomieszczą w sercu ze szkockimi krowami. Ale jednocześnie jako wzorowy obywatel nie dopuściłabym się kradzieży niczego, taka jestem mało operatywna od maleńkości. Więc – nie, krowy nie rąbnęłam, ale GDYBY sama przyszła i poprosiła o azyl – to otwieram bramę i sprawę w sądzie (a znając terminy w polskich sądach, zanim mi nakażą oddanie krowy, to już dawno będzie moja przez zasiedzenie) (czy krowy siadają?…).

Z internetowych objawień to przeczytałam artykuł o tym, jaki król Karol od dzieciństwa jest wymagający i ogólnie high maintenance. Jak czytałam o tych jego przyzwyczajeniach (jak ma gdzieś pojechać i nocować, to wysyła meble, pościel i nie jestem pewna, czy nie, ekhem, sanitariat) i ręce załamuję, co ta Camilla w nim widziała, bo wygląda kobita na ogarniętą. Ale najdziwniejsze, co przeczytałam, to że na śniadanie codziennie życzy sobie dostawać dwie śliwki, z czego zjada jedną. No i dobra – w sumie jedna śliwka więcej nie przyczyni się zbytnio do katastrofy klimatycznej, w dodatku można te śliwki mu dawać rotacyjnie – ta co wróciła w poniedziałek idzie w zestawie wtorkowym i tak dalej, aż ją w końcu zje (albo zgnije). No chyba, że je jakoś oznacza i robi awanturę, jak mu dwa razy podadzą tę samą śliwkę – w końcu historia zna przypadki nerwowych królów Anglii, co to lubili dekoracje z ludzkich łbów nadzianych na tyczki. W ogóle pytanie moje brzmi – czy maca obie śliwki, zanim wybierze jedną? Bo jeśli tak, to chyba nikt tej drugiej później nie zje. A może ja jestem niedoinformowana i jest gigantyczny rynek zbytu na Śliwkę Osobiście Macaną Przez Króla Wielkiej Brytanii? I trzeba czekać latami w kolejce na liście, jak na torebkę Birkin, a ceny idą w tysiące funtów za gram. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, jakie są losy drugiej śliwki, i trochę mnie to wkurza. 

Ponadto byłam z koleżankami w pizzerii (a póżniej mój mąż wykonał awanturę, no bo JA IDĘ A PIES MNIE SZUKA I SZCZEKA, wiadomo) i jedna koleżanka miała okulary korekcyjne, ale przeciwsłoneczne. Wspaniale to wyglądało, kiedy je zakładała żeby coś dokładniej obejrzeć, typu deser w witrynie, bo był już wieczór, a ona wyglądała jak szefowa mafii. A i tak powiedziała, że na radzie pedagogicznej było fajniej, jak siedziała w tych okularach, żeby widzieć prezentację (no – nie wątpię). Zapytana, dlaczego nie nosi normalnych okularów przezroczystych, stwierdziła „Ale ja nie potrzebuję wszystkiego widzieć AŻ TAK” – i bardzo się ucieszyłam, że ktoś jeszcze tak ma! Bo ja też wolę mieć za słabe szkła kontaktowe, jak widzę świat zbyt wyraźnie, to on mi się przestaje podobać i w ogóle głowa mnie boli. 

Na liście spraw do załatwienia coraz pilniejsze robi się oduczenie Mangusty darcia się na ludzi w miejscach publicznych. Bo dostaje ataków szału, a ja nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzić – drzeć się na nią? Brać na ręce? Zarzucać kocyk na łeb? No chyba czeka nas wizyta u behawiorysty (albo pobyt w poprawczaku).

No i nadal nie upiekłam drożdżówki, a tu już wrzesień, matko jedyna.

O ZDARZENIACH WETERYNARYJNYCH

Przeżyłam ten tydzień i jestem bardzo zadowolona, że już minął. Tak jak mi żal każdego letniego dnia, to miniony tydzień w ogóle niech mi się na oczy nie pokazuje.

Wszyscy kojarzą ulewę w zeszły poniedziałek, co to sparaliżowała pół kraju, utopiła majątki zgromadzone w piwnicach, a zamiast S8 w Warszawie zrobil się wodny tunel z rekinami? No więc w samym środeczku tej ulewy jechaliśmy z Mangustą na sterylizację. Na trzynastą. O dwunastej czterdzieści pięć wycieraczki nie nadążały wycierać deszczu, a na ulicach woda była do pół łydki. Spóźniliśmy się i zaparkowaliśmy w niedozwolonym miejscu, ale DOTARLIŚMY. I operacja się odbyła.

Noc i następny dzień mam wyjęte z życiorysu, zwłaszcza noc, bo mała się kręciła i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Wynosiliśmy na siusiu, dawałam jej pić, tabletkę przeciwbólową, ale ciągle się kręciła. Po drugiej w nocy mnie olśniło i zaordynowałam miskę chrupek – bo przecież ona nie jadła prawie dobę. Miskę? Wciągnęła trzy miski, padła na poduszkę i w końcu zasnęła, a my z nią.

Od środy paraduje zasznurowana jak szynka rzemieślnicza w ubranku z szarej dresówki, rozmiar 3 (to dla kogo są rozmiary 1 i 2 – dla świnek morskich?) i próbujemy jej nie pozwolić na chodzenie po schodach albo bieganie za gołębiem. Przy każdej okazji włazi pod samochód i próbuje rozwiązać tasiemki na grzbiecie o podwozie. Kilka razy już jej się udało. Skreślam dni do zdjęcia szwów i wtedy się upiję albo coś. 

Natomiast oczywiście nie obyło się bez dodatkowej przygody, bo mamy szerszenie na krzaku bzu. Przylatują żreć korę; N. zawiesił pułapki z piwem, ale nie są zainteresowane i na razie złapała się jedna mucha – pijaczka. No więc te bydlaki krążą, obgryzają korę, a od czasu do czasu się tłuką między sobą i zagryzają jednego kolegę (lub koleżankę, nie wiem, jak się sprawdza płeć) i taki znokautowany szerszeń leży później w trawie i przebiera łapami, dopóki nie narobię wrzasku i N. go nie zutylizuje. I oczywiście Mangusta na takiego szerszenia w trawie WLAZŁA. Był pisk, chowanie się po kątach i lizanie łapy, więc oczywiście – na sygnale do weterynarza. Okazało się, że co najwyżej ją ugryzł pyskiem, nie użądlił („To by spuchło w ułamku sekundy, od razu by pani zauważyła”), ale syropek antyhistaminowy był grany i tak. Wspominałam już, że od razu po zdjęciu szwów mam zamiar się upić w trupa?…

(Właśnie spruła dupę żyrafie, muszę iść po igłę z nitką.)

„Świątynie rozrywki” Kate Atkinson – świetne, ale zaczajam się na Jacksona Brodie; na razie znalazłam, ale „oprawa twarda wypełniona gąbką”. No nie, poszukam miękkiej jednak.

Obejrzałam „Anatomię upadku” i to jest film, o którym bardzo, ale to bardzo bym chciała podyskutować, bo ma tak zwane otwarte zakończenie i nie wiadomo, zabiła czy nie. Od dawna takiego filmu nie widziałam, obecnie większość po człowieku spływa i po obejrzeniu się mówi „No, fajny”, albo „Beznadziejny, straciłam dwie godziny z życia” i następnego dnia się pamięta najwyżej tytuł. 

Natomiast jakby komuś brakowało serotoniny, to absolutnie polecam „Klarę”. Niby serial, ale ogląda się na jednym wdechu. Włączyłam jak było mi smutno i martwiłam się o małą i za dziesięć minut śmiałam się tak potwornie, że nie mogłam zaczerpnąć oddechu. Pierwszy odcinek po prostu NOKAUTUJE. 

Wobec powyższego idę zszywać żyrafę i życzę miłego tygodnia.

O ŻABKACH I PORAŻKACH DEMOKRACJI

„Mandarynka: segmenty w syropie” jest napisane na puszce. A ja, jak długo żyję na świecie, a żyję już tak długo, że zaczyna mnie to przerażać (w liczbach, bo w ogóle tego NIE CZUJĘ), to nie miałam pojęcia, że mandarynka się składa z segmentów. Dżdżownica owszem, ale mandarynka? Z cząsteczek, powiedziałabym. Może to jakaś genetycznie modyfikowana mandarynka w kształcie dżdżownicy. Albo dżdżownica o smaku mandarynki. W dzisiejszych czasach nic nie jest wykluczone. Na fejsie ostatnio wyświetla mi się na przykład arbuz a la tuńczyk, czyli wegański tuńczyk z arbuza. Trzeba go zamarynować w sosie sojowym z pastą miso, wodorostami i czymśtam i upiec i podobno tuńczyk jak malowany. Zaskakująco rybi w smaku, jak piszą w komentarzach. Hm.

Byłam w Action – człowiek wchodzi pełen nadziei i z otwartym sercem i ramionami, a tu DEKORACJE NA HALLOWEEN. Jak zobaczyłam te duchy, dynie i kapelusze czarownicy, to wszystko mi się zapadło do wewnątrz i straciłam wiatr w żaglach. I nic fajnego mi się do łapy nie przykleiło i wyszłam z żelem do WC i mleczkiem do czyszczenia, zamiast z całym koszykiem zdobyczy i odkryć. Muszą mnie wkurwiać tym widmem jesieni, no MUSZĄ po prostu.

Na Onecie uroczy kawałek o młodym, wysportowanym facecie, który grasuje po Wawrze w samej bieliźnie i włazi ludziom do domów. Czasem schowa się w szafie, czasem stoi na czworaka na środku pokoju albo czołga się do kuchni. Policja – oczywiście – rozkłada ręce, bo on tylko sobie wchodzi i nic nie niszczy ani nie kradnie. I to jest jeden z przykładów sytuacji, w jakich demokracja sobie nie radzi – jak z tym kolesiem, który przebiera się w zielony koc i czapkę, udaje gnoma i grasuje po Złotych Tarasach i też wszyscy są bezradni i nie potrafią znaleść paragrafu. Ja jestem na przykład wielką fanką przywrócenia dybów i pręgierza na głównym placu miasta specjalnie na takie okazje – jakoś wydaje mi się podskórnie, że od razu by ubyło takich gnomów, na których nie działa koncepcja paragrafu. Swoją drogą – ja bym zawału dostała na widok obcego faceta w samych gaciach w mojej chałupie, zwłaszcza wieczorem; nie wiem, dlaczego policja twierdzi, że to takie NIESZKODLIWE, kurwa mać.

Nie wiem, czy to przez zmiany klimatyczne, ale w zeszłym roku mieliśmy w ogródku od cholery ślimaków, a w tym – prawie wcale nie ma ślimaków, za to jest sporo żabek. Malutkich takich. Żabek i ropuszek. Mangusta je tropi i znajduje, a ja zabieram jej sprzed pyska i odnoszę w ciemne i wilgotne miejsca. No dobra – robię im pushbacki do sąsiada, bo tam nie ma psa, a są zarośla i cień przy płocie pod winogronami. Ale chyba przyłażą z powrotem, bo to niemożliwe, żeby codziennie było tyle nowych; dziś złapałam dwie żabki i dwie ropuszki. Wszystko byłoby fajnie, bo nie zjada tych żabek ani ich nie kaleczy, tyle że najwyraźniej za nimi tęskni w nocy i życzy sobie wychodzić i ich szukać o piątej rano. Albo i wcześniej. A pańcia w piżamie i bez szkieł kontaktowych sterczy na podjeździe i nie wie, czy się kłaniać sąsiadowi, czy to znowu kosze na śmieci (u nas komunalne co drugi wtorek).

N. mi dogryza, że wgapiam się w Dona Drapera. A ja się owszem, wgapiam – ale w kiecki Betty. Ach! Ale z drugiej strony – pomyśleć, że one nigdy nie wylegiwały się na kanapie w rozciągniętym dresie… No to chyba jednak my mamy lepiej. Ale kiecki – boskie.

O BABACH PRUSKICH I POWROCIE SERIALU

Nie mogę się jakoś do kupy pozbierać wcale, bo wróciliśmy z tygodniowego wyjazdu nad jezioro. Właśnie rozwiesiłam trzecie pranie, a zostało jeszcze ho ho i jeszcze więcej i naprawdę nie wiem, dlaczego, bo nie przebieraliśmy się trzy razy dziennie, bo to nie Monte Carlo, tylko Warmia (na szczęście). No – ręczniki i psie prześcieradło, ale skąd tyle ciuchów?

Tegoroczna miejscówka była w innym klimacie, bo z infrastrukturą turystyczną. Co oznacza, że można było iść po świeże bułeczki na śniadanie na piechotę trzy minuty, a w zasięgu małego spacerku były knajpy, frytki, jagodzianki, świetna smażalnia, plaża miejska, wypożyczalnia sprzętu wodnego, baby pruskie i bożęta w wielu rozmiarach oraz pub naprzeciwko. Pierwszego wieczora mieliśmy koncert heavy metalowy, a ostatniego – więziennego bluesa, bardzo, ale to BARDZO słaby. Chyba wykonawca nie był w prawdziwym więzieniu. Nie, żebym mu tego życzyła, ale na przyszłość powinien poćwiczyć, i to naprawdę porządnie.

Po analizie kosztów i korzyści takiej lokalizacji doszliśmy do wniosku, że trochę Mielno i my jednak wolimy w tak zwanej dupie, nawet, jeśli nie ma we wsi sklepu ani knajpki z przepysznymi rybami. 

Działka dochodziła do samego jeziora, które było czyściutkie, płytkie i kąpiaszcze (podobno z ciepłą wodą, do której jednakowoż nie weszłam, no bo w końcu bez przesady). Mieliśmy na nie przepiękny widok z tarasu, co oznacza, że Mangusta też miała dobry widok i uznała, że jezioro jest NASZE i każdy, kto po nim pływa, musi dostać wpierdziel. A pływało sporo osób – na szczęście strefa ciszy, więc żaglówki, rowery i deski paddle. Jak się nietrudno domyślić, Mangusta doszła do wniosku, że jej strefa ciszy nie obowiązuje i darła się NA WSZYSTKICH. A najbardziej darła się w Olsztynie w restauracji z hamburgerami – nie pamiętam co jadłam, co piłam, jak smakowało, bo trzymałam na kolanach tego padalca, który wydzierał się w niebogłosy i że nas nie wyprosili, to naprawdę był cud i wielka tolerancja wszystkich, od kelnerów po gości. 

Ryby brały, grzyby brały, pogoda była (chociaż deszcz też był, a jedna ulewa złapała nas w tej uroczej smażalni i najpierw woda z zadaszenia kapała do galaretki z sandaczem, a później musieliśmy brodzić w kałuży DO PÓŁ ŁYDKI, bo inaczej nie można było przejść i to było strasznie traumatyczne, chociaż oczywiście teraz jest co wspominać). Przez cały wyjazd dyskutowaliśmy z N., czy kupić do domu babę pruską i jakiej wielkości, przy czym baby pruskie – jak sama nazwa wskazuje – są zwykle facetami.

To już rok, jak nie ma Szczypawki. Ciągle na Mangustę od czasu do czasu mówię Szczypunia i cały czas ją porównuję – na szczęście jest zupełnie inna z wyglądu (z charakteru to na zmianę wydaje mi się, że identyczna albo totalnie różna). Bardzo za Szczypawką tęsknię i ciągle jeszcze z nią rozmawiam albo się skarżę na tego małego łobuza. Cały czas mam poczucie winy, że tak szybko Mangusta z nami zamieszkała, chociaż wiem, że bez niej byłoby nam o wiele, wiele gorzej. Dwa Szczypuni kocyki ciągle nie są uprane i leżą odłożone poza zasięgiem małej. 

A dobra wiadomość jest taka, że na Netflixie znowu można oglądać Mad Men! To jest serial TOTALNY, uwielbiam go; N. oczywiście uważa, że ze względu na Dona Drapera – oczywiście też, ale jest wiele, wiele, wiele innych powodów. Mniam!

O JEŻU W ZASADZIE

Spieszę donieść, że w sobotę wieczorem mieliśmy w naszych skromnych włościach wizytę jeża, tak w okolicach dwudziestej drugiej. Jeża podjęło na trawniku konsylium w składzie: N., Mangusta i ja. Mangusta na szczęście potraktowała go rozrywkowo, a nie spożywczo, jak kiedyś rude jamniki u moich rodziców – to dobrze, bo chodziły później z igłami powbijanymi w pyski, a jeż też nie czuł się najlepiej i był rehabilitowany na werandzie i robił naprawdę okropne kupy. Ponieważ jednak się darła, to zgarnęłam ją do domu, a N. został i serwował jeżowi napoje. W sumie wyszło bardzo miło, a Mangusta do dziś chodzi w to miejsce, wącha i pyta mnie, gdzie poszedł jej kumpel taki fajny. A jeż spoko. Nawet ryjka nie schował, widocznie takie małe rozdarte pieski to ma w pompie. 

Poza tym chciałam zauważyć, że jesienne ciuchy w sklepach w POŁOWIE LATA to jest jednak przesada, a nawet nękanie. A w Action podobno jesienne dekoracje – jakieś grzybki i bombki. Nie dość, że lato jest najkrótsze ze wszystkiego, to jeszcze sklepy KONIECZNIE muszą nam przypominać, że właściwie już się kończy i żeby kupić swetry i ciepłe gacie i drewnianego grzybka. Mam taki pomysł, żeby pozwać handel detaliczny za obniżanie nastroju z premedytacją i w celu osiągnięcia korzyści majątkowych, ale muszę poczekać, aż mecenas wróci z urlopu. 

Wyszła nowa Kate Atkinson (niestety, nie z Jacksonem Brodie, ale na pewno też dobra) i znalazłam zajawkę, że pisze się kolejna część Cormorana Strike – „The Hallmarked Man”. Komunikat jest co prawda z marca, ale te książki mają po tysiąc stron, więc chyba nie ma co się jej spodziewać przed końcem roku?… Chociaż może pani autorka wyrobi się na Gwiazdkę, bo marketing to ona ma w małym paluszku. 

Nadal nie upiekłam drożdżówki. A jest sierpień. Zaczynam się denerwować, czy zdążę. 

PS. Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie wymiernych korzyści z przewleczenia kabla od żelazka przez ten drut, za to już kilka razy bym sobie wydłubała nim oko. Może za mało prasuję, żeby docenić takie UDOGODNIENIA, ale chyba nie chcę tego zmieniać.

O AWARII I DESCE

Z cyklu „Gdzie byłeś, kiedy na całym świecie zabrakło Microsoftu?”. Ja mam Maca, ale Zebrze wywaliło dwa pecety. Mojemu mężowi jeden plus zegarek. W dodatku N. był w Japonii i cała się denerwowałam, czy lotu do domu mu nie odwołają, a w tym przypadku tobym już zwariowała, bo cały tydzień siedziałam z Mangustą sama i naprawdę już czułam się jak potępiony duch w opuszczonym zamczysku. Tylko że duch nie musi wyprowadzać psa na siku o trzeciej w nocy.

Ale dobra, nie odwołali mu lotu, a ja mam teorię, kto ten Microsoft na całym świecie rozjebał. Bo jeden rabin mówi, że programiści testowali na produkcji, drugi znowuż, że hakerzy, a ja – że MOJA CIOTKA. Moja ciotka jest osobą zaawansowaną cyfrowo, śmiga rachunki i zakupy przez internet, ale z drugiej strony – ma MAGICZNE zdolności w zakresie technologii i potrafi jednym palcem zrobić nieodwracalne szkody nawet dużym urządzeniom. Ostatnio zablokowała mój numer w telefonie i przysięgała na kolanach, że NIE MA POJĘCIA, jak to zrobiła, musiała coś trącić palcem, ale kompletnie nie wiadomo CO, nie dało się tego nijak odkręcić i trzeba było mnie wykasować i wpisać na nowo. I ja podejrzewam, że pykała sobie w internecie, bluzki oglądała czy tam cos innego, i nagle (oczywiście NIECHCĄCY) kliknęła jakiś skrót na klawiaturze, który był znany tylko kilku wąskim specjalistom na świecie, a miał na celu GLOBALNY RESET systemu. Naprawdę tak myślę, bo ona ciągle takie rzeczy odwala. Jak chcemy globalnego rozbrojenia, to zaprośmy moją ciotkę do centrali z czerwonym guzikiem – na sto procent go popsuje.

Na dodatek moja deska do prasowania dostała garba, w związku z czym poddałam się i pozwoliłam N. kupić nową. Analogowo, w sklepie naziemnym. Jak wrócił z tą deską, to o mało nie zemdlałam – TAKA JEST WIELKA. Jest OGROMNA, hangar można na niej postawić, a na dodatek ma ANTENĘ (na cholerę desce do prasowania antena z drutu, taka stercząca? Radio Maryja będzie mi odbierać?). N. twierdzi, że wybrał najmniejszą z tych, które były w sklepie. A ja twierdzę, że jakby Elon Musk kiedyś wpadł w odwiedziny, to może na niej wylądować swoim helikopterem, ale niechętnie, bo coś za nim nie przepadam. Na Teneryfie widziałam replikę Ra II, na której Thor Heyerdahl przepłynął Atlantyk, i otóż moja nowa deska do prasowania jest WIĘKSZA. 

Mogłam nie wysyłać N. do sklepu i zamówić na TEMU, to bym dostała mniejszą (może nawet mniejszą od samego żelazka, bo podobno z TEMU wszystko przychodzi dużo mniejsze).

A dziś w nocy lało i to było bardzo miłe, mimo, że mieliśmy otwarte okna dachowe i nalało się na podłogę. Nie szkodzi. Letni deszcz to jest coś wspaniałego. 

O DROŻDŻÓWCE I ODGŁOSACH LATA

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym bardzo, bardzo, BARDZO podziękować za „Kulawe konie” – bo Cormoran dobiegł końca i pozostawił po sobie czarną dziurę i myślałam, że nic, NIC jej nie będzie w stanie załatać. A tu bardzo proszę, na scenę wchodzi Gary Oldman w dziurawych skarpetkach w zapyziałym gabinecie – i wsiąkłam całkowicie. I jeszcze odkryłam, że są książki! Oczywiście, że zamierzam zamówić. Ach.

(Swoją drogą – co takiego ma Cormoran, że wszystkie baby lecą na niego jak posokowce bawarskie za rannym dzikiem? Oczywiście, bardzo go lubię, ale nie przesadzili z tym jego powodzeniem? W dodatku traktuje te swoje randki dość szorstko, żeby nie powiedzieć – krótko przy pysku, a one się na niego rzucają jak te latające wiewiórki. Przejść ulicą nie może, żeby nie musiał z siebie nie strząsnąć kilku bab).

Mangusta nauczyła się kopać doły. Jest zachwycona swoją nową umiejętnością i kopie najchętniej na wypielęgnowanym trawniku pańcia. Pańcio na razie chodzi za nią i delikatnie odsuwa łapki i przydeptuje dołki, zobaczymy, na ile mu starczy cierpliwości, ha ha. 

A ja pierwszy raz w życiu mam do dyspozycji cukinię z WŁASNEGO KRZAKA – to znaczy, właściwie są to krzaki N. On je powołał do życia, a ja je teraz zeżrę. Są prześliczne jasnozielone, a jeden krzak żółtych. Szukam jakiegoś wyuzdanego przepisu, ale nie na słodko (bo nawet babeczki i ciasto czekoladowe są z cukinią, ale wolę wytrawnie). Jedna grecka zapiekanka z fetą mi się na oko podoba. 

I przypomniało mi się, że POŁOWA LIPCA, a ja nic nie zrobiłam w temacie drożdżowego ciasta! No nie, zrobiłam – mam kupiony zapas suszonych drożdży. Jak ten czas leci, za chwilę Boże Narodzenie, a ja z drożdżówką w czarnej dupie. Chociaż chwilowo sama się czuję jak drożdżówka – podwajam objętość w te upały. 

W nawiązaniu do lata, to mam pytanie – jakie letnie odgłosy lubimy najbardziej?

a) ptaszki, śpiewające o świcie;

b) pierwszy grzmot burzy, na którą czekamy od trzech dni, czy też

c) maszyny do piłowania betonowej kostki, kiedy sąsiad z tyłu piłuje rzeczoną kostkę CAŁYMI GODZINAMI, bo robi sobie wjazd. I ja mu oczywiście współczuję, bo to nie jest nic przyjemnego, piłować kostkę w taki upał, ale SOBIE TEŻ współczuję, że muszę tego słuchać, a od czasu do czasu wiatr przywieje ten ohydny kurz i już w ogóle jest komplet – światło i dźwięk. I mój wkurw w roli zabawki dołączanej do Happy Meal.

Odpowiedzi prosimy przysyłać na kartkach pocztowych. To straszne, aie nie pamiętam, kiedy ostatnio wysłałam pocztówkę!…

O ALERCIE RCB I MAGICZNEJ KAWIE

Jestem po „Sercu jak smoła” i w jednej trzeciej „Wartkiej śmierci” i w zasadzie czuję, że Robin, Cormoran i ich bliscy to prawie jak moja rodzina. Znam ich lepiej, niż podszewkę własnego żakietu (tym bardziej, że nie pamiętam, kiedy ostatnio nosiłam żakiet), wiem, co lubią, czego nie znoszą i powinnam na dobrą sprawę wysyłać im kartki na urodziny i Boże Narodzenie. Co Brytyjczycy mają z tymi kartkami, niech mnie ktoś oświeci. Leży w szpitalu – szafka przy łóżku zastawiona KARTKAMI. Kompot by mu przynieśli albo rosołek, a nie.

Ostatnio przeczytałam kilka opinii, z którymi się utożsamiam, że SMS-y od Alertu RCB to już stały element życia niektórych osób. W sensie, że Alert kontaktuje się z nimi częściej niż własna matka rodzona i że w zasadzie powinni mieć na fejsbuku status „w związku”. I ja mam podobnie! Jak nie dostanę SMS-a od Alertu przez tydzień, to zaczynam odczuwać dziwny niepokój w okolicy śledziony – zwłaszcza, kiedy we wszystkich serwisach informacyjnych są artykuły „Koniec świata, pogodowy armageddon, służby rozsyłają alerty RCB” (a są prawie codziennie). A wiecie, jakie to uczucie, jak w grupie znajomych osób jest się JEDYNĄ, która nie dostała Alertu RCB? Nie będę ukrywać – STRASZNIE. Ta gonitwa myśli – dlaczego? DLACZEGO? Czyżby nie warto mnie ostrzegać ani ratować, bo nic nie wnoszę do społeczeństwa? A może zostałam wylosowana i będę złożona w ofierze? Chociaż odwrotna sytuacja też nie jest komfortowa – nikt nie dostał Alertu RCB oprócz mnie. Kolega mówi, że oni mają targety i muszą rozesłać określoną liczbę na miesiąc czy tam na tydzień – no i to by się zgadzało, bo te burze, przed którymi ostrzegają, to zwykle są albo ich nie ma, zupełnie tak samo, jak bez ostrzeżeń. No powiadam państwu, że ktoś to sobie nieźle wykombinował. Taka wielka, ogólnokrajowa GRA W ZGADYWANKĘ. Kiedyś w danych czasach były losowania bonów Pekao i drukowali numery w gazecie, a teraz mamy Alert RCB. 

I jeszcze mam wspaniały tytuł wątku z mojego ulubionego forum: „Czy rybiki mogą wejść do nosa?”. No chyba… mogą, bo kto im zabroni? Ale to by było trzeba leżeć na podłodze w łazience, bo u mnie one występują tylko w łazience i to nielicznie. Pamiętam, jak kiedyś pojawiły się dwa i byłam bardzo zdziwiona, ale okazało się, że miałam już bardzo brudne szkła kontaktowe i po ich zmianie na nowe rybik przestał się rozdwajać i okazał się jeden. Z drugiej strony – mam schizę, że kiedy śpię, to coś mi wlezie do ucha (najbardziej się boję oczywiście pająka), więc może ktoś tak ma z rybikiem w nosie. NIE OCENIAM.

Z cyklu filmiki na fejsie – ostatnio wyświetla mi się, jak różni ludzie robią taki fikuśny numer z kawą rozpuszczalną. Biorą łyżkę granulek kawy, łyżkę cukru, trochę wody i spieniaczem do mleka ubijają na pianę i robi im się taki mus kawowy. To jest naprawdę czy jakieś oszustwo? Nie mam takiego kręcioła do spieniania mleka, bo nie piję kawy, a nie chce mi się wywlekać miksera. Ale wygląda to fajnie, trochę jak czary. 

I w ogóle jest przepiękne lato, a większość przedpołudnia (jak nie jadę do biura) muszę spędzać, pizgając po ogródku gumowego kurczaka, żeby Mangusta wytraciła trochę swojej niespożytej energii, bo inaczej nie mam życia.