Drogi Pamiętniku, w Madrycie byłam – w IDEALNYM momencie, bo już się szykowałam zwariować od tego wiatru i komisji sejmowych. Potrzebowałam jakichś pozytywnych bodźców i wuala, miałam trzy dni TAKICH BODŹCÓW, że wczoraj po powrocie odebraliśmy Mangustę i padłam jak kawka. I nawet nic mi się nie śniło, ale to DOBRZE, bo miałam taki sen…
Dobra, może po kolei: bo doszliśmy do wniosku, że trzeba zażyć kultury, bo nie można tylko w kółko chodzić po barach. I w trzy dni zrobiliśmy dwa muzea: Królowej Zofii i Narodowe Muzeum Archeologiczne.
Do Zofii staliśmy czterdzieści minut w kolejce – i to w piątek, nie w weekend! – bo rzucili Picassa („Picasso 1906 – punkt zwrotny”). Już po samym Picassie miałam łeb jak balon, a przecież jeszcze stała ekspozycja – Guernica, Dali, Miro, koń na rowerze (czy też rower na koniu) i mój ulubiony obraz Angeles Santos „Un mundo”. Jest fascynujący, a za każdym razem kiedy tam jesteśmy przed obrazem siedzi wycieczka dzieciaków ze szkoły i mają wykład – I TYM RAZEM OCZYWIŚCIE TEŻ. W ogóle wycieczek wczesnoszkolnych było od cholery, mają taki system, że sadzają ich na podłodze przed obrazem i nauczyciel czy przewodnik tłumaczy, zadaje pytania i doprawdy, powiedzenie „cicho jak w muzeum” nie odnosi się do muzeum Królowej Zofii. Nie mam nic przeciwko temu, a nawet wprost przeciwnie, bo od tego jest sztuka, żeby o niej dyskutować, ale czy zawsze muszą siedzieć akurat przed „Un mundo”? Widocznie mają w podręczniku i będzie na klasówce.
Niestety, nie znaleźliśmy starego filmu o tym, jak panowie w cylindrach w towarzystwie szympansa nalewają sobie wino do kieliszków; nadal leci „Pies andaluzyjski” oraz inny stary film o zażywnym jegomościu i jego żonie, jak spacerują po ogrodzie, jedzą jeżowce i – oczywiście – piją wino. Wyszłam z muzeum z migreną i powidokami i tej nocy śniło mi się, że N. przyniósł do domu świński łeb i ustawił go w przezroczystej misie na stole. A świnia otworzyła oczy i się na nas patrzyła.
Muzeum archeologiczne miało być tak na półtorej godziny – ale gdzie tam. Jest OGROMNE i ma taką ekspozycję do oglądania, z repliką jaskimi Altamira włącznie (i to za 3 euro od osoby, to jest aż nieprzyzwoite), że znowu spędziliśmy tam dobrych kilka godzin. Ja trochę utknęłam w starożytnym Egipcie i N. musiał mnie wywlekać spomiędzy mumii, żebym obejrzała najważniejszy eksponat – Damę z Elche. I warto było – jest piękna, dziwna, niepodobna do żadnej innej.
Wyszliśmy z muzeum dokładnie wtedy, kiedy mijała je demonstracja, zmierzająca w naszą stronę i niewykluczone, że załapaliśmy się na materiał w serwisach informacyjnych, jak idziemy na czele pochodu wrzeszczącego „Palestyna vive!”. A dookoła dziesiątki policyjnych samochodów, a nad głową trzy helikoptery (policyjne i telewizyjne – to jest bardzo, ale to bardzo szkodliwe dla klimatu, chciałam zauważyć). N. mnie szturchał i mówił „Tylko nie bierz do ręki żadnej flagi ani transparentu!”, a ja go prosiłam, żebyśmy może spróbowali jakoś czmychnąć w bok – w końcu się udało, na szczęście, bo już byłam bardzo zmęczona – ja się nie nadaję do uprawiania polityki, a tym bardziej bezpośrednich demonstracji ulicznych.
Najgorsze jest to, że nie mieliśmy siły, żeby odwiedzić wszystkie ulubione knajpy (albo próbowaliśmy, ale był TAKI TŁOK, że nie udało się nam wejść), a na dodatek odkryliśmy kilka nowych super świetnych. W dłuższej perspektywie grozi to przeszczepem wątroby.
I tam już jest wiosna, kwitną migdałowce i drzewka owocowe, kwiaty na rabatach, a ludzie siedzą przy stolikach na zewnątrz, piją piwo i BARDZO GŁOŚNO rozmawiają (żeby nie powiedzieć wprost, że się drą – matko kochana, dlaczego oni się tak drą wszędzie i zawsze). I padało tylko jednego dnia. I mieliśmy na liczniku po kilkanaście kilometrów dziennie, a nawet nie byliśmy w Retiro.
W sklepach widziałam piękne ozdobne zeszyty zatytułowane „Gratitude journal” – w sensie, żeby prowadzić dziennik wdzięczności? Czyli co, bullet journal są już passe? Znowu nie nadążam za tym światem zupełnie.
W prezencie przywiozłam sobie silikonowe foremki do gotowania jajek w koszulce, bo ja – jak wiemy – lubię praktyczne upominki.
A problem z kogutem rozwiązał się sam, gdyż wziął i ZAPLEŚNIAŁ. No wiecie co.
Ja właśnie wróciłam i było zimno!! lodówka wręcz . A inne sprawy podobnie tylko bez demonstracji.
Dzięki za zanęcenie do poczytania o Damie z Elche i Un Mundo. Dzięki Tobie odkrywam przegapione do tej pory dzieła sztuki iberyjskiej. Miodzio! Poproszę więcej 🙂
Jeśli kogut zapleśniał, to widać był z prawdziwej mąki, bez dodatków przeciw grzybom.
Wiosna! Ale im zazdroszczę. U nas co prawda od ponad tygodnia przylatują żurawie, ale zimno nadal i ledwie przebiśniegi spod ziemi wyłażą.