Nie było nas niecałe cztery dni. Wracamy – pies upasiony jak prosiątko. Przez cztery dni! Nie spodziewałam się, że to możliwe – wychodzi na to, że jamniki mają szybszy przyrost masy, niż brojlery. Podobno to dlatego, że Szczypawka zjadała swoją michę i resztki z miski Mufki (psina mojej ciotki) – trudno mi w te „resztki” uwierzyć, chyba że Mufka ma anoreksję. Bardzo jest z siebie zadowolona i na pytanie „No i kto ma teraz grubą dupkę?” odpowiada „TY!”. I poniekąd ma rację.
Wylot był z przygodami, bo zapowiedzieli opóźnienie o kwadrans, a akurat siedzieliśmy przy oknie z widokiem na samolot i panowie dłubali mu przy przednim kole. Nie wyglądało mi to na kwadrans i miałam rację – zmieniali koło godzinę, a może i coś innego naprawiali, bo naszło się z siedem osób plus pilot, który wisiał z okna w kabinie. Trochę miałam wizję lądowania w pianie, jak u Almodovara, jak się tak szamotali z podnośnikem i w ogóle. W każdym razie wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem i UWAGA – dolecieliśmy o czasie. O CZASIE! Znaczy co – poleciał na skróty? Nic z tego nie rozumiem; w każdym razie z pana kapitana szatan nie kogut, tyle powiem.
Na miejscu bardzo dużo chodziliśmy – doszłam do wniosku, że tam musi być mniejsza grawitacja, bo jakoś przyjemnie się chodzi. Rano było chłodnawo, ale w okolicach dziesiątej – jedenastej (wcześniej prawie nikt nie wychodzi, OPRÓCZ mojego męża, który najchętniej już od siódmej by latał, nawet jak jest ciemno) wychodziło słońce i wszyscy zaczynali się rozbierać. Niby jedenaście stopni, a stoliki na zewnątrz wszystkie zajęte i ludzie zrzucali kurtki. W ogóle miało być – jedziemy w martwym sezonie, zobaczysz, nikogo nie będzie. HA HA HA – na ulicach absolutnie dzikie tłumy, w sklepach wyprzedaże, a do najlepszych knajp nie było się jak wepchnąć. Dorsza w Casa Revuelta udało się nam zjeść tylko raz, mając do dyspozycji jakieś 3,5 centymetra kwadratowego i tylko jedną rękę (w sumie na nasze cztery) do obsługi kieliszków i dorsza. Co za dziwny naród – zamiast kupić sobie po najtańszym piwie z Biedronki, siedzieć w domu i patrzeć spode łba, to wszyscy po chodzą po knajpach, piją wino i rozmawiają.
Po wielu latach nareszcie udało nam się pójść nad rzekę. Bo Madryt leży nad rzeką! Rzeka zimą ma jakieś 5 centymetrów głębokości – kaczki próbują pływać, ale zawadzają nogami i się obijają o kamienie. Latem wysycha prawie całkiem. No ale ma piękne paseo wzdłuż brzegu, mnóstwo ludzi tam spaceruje, biega i wyprowadza psy w ciepłych ubrankach. Nie wiem, w co te psy by ubierali, gdyby przyjechali do nas – chyba w potrójny styropian i wełnę mineralną.
Oraz aktualnym hitem na targowiskach są niebieskie pomidory. To znaczy dla mnie one maja kolor naszej czerwonej cebuli, czyli raczej fiolet, ale specjaliści się upierają że to nuta indygo i nazywają się tomates mar azul. Jak mi się uda spotkać mojego męża, który po przyjeździe dostał pracowo – wyjazdowej wścieklizny, a ma w telefonie zdjęcie wyż. wym. pomidorów, to zamieszczę zdjęcie na dowód.
Jak teraz patrzę na butelkę wina, to dostaje gęsiej skóry – co oznacza, że wyjazd był bardzo udany.
Za to wróciliśmy w sam środek gołoledzi i żałoby.
Z wiatrem lecioł, nie pod wiater…
Ja to bym wychodziła z domu jeszcze wcześniej niż Twój mąż 🙂
A te niebieskie pomidory to pokaż koniecznie.