Przed wyjazdem udało nam się usunąć usunąć z chałupy potencjalne zagrożenie biologiczne, które mogłoby nas przywitać po powrocie, typu – puchate pomidory, błękitny i opalizujący chleb, spleśniały ziemniak, płynąca wesoło sałata; nawet z lodówki wywalone zostały potencjalne punkty zapalne, co do jednego. I rzeczywiście nie powitał nas podejrzany zapach ani konsystencja ani rój muszek owocówek. Ale, jak wielokrotnie wspominałam, we Wszechświecie musi być równowaga. Więc co? Więc urwała się taśma od zewnętrznej żaluzji na jednym oknie. NAJWIĘKSZYM. Od trzech dni na dole panuje stonowany, lekko piwniczny półmrok oraz N. rozbiera ścianę nad oknem po kawałku (serwisy od żaluzji mają PROSZĘ PANA TAKIE TERMINY, że ho ho – i kto mówił o kryzysie w gospodarce?…). Żałosne próby podniesienia żaluzji od zewnątrz nie dały rezultatu, bo ona jest jakby właśnie PRZECIWWŁAMANIOWA i o to chodzi, żeby się nie dała podnieść.
No.
Zapomniałam wspomnieć, że przeżyłam chwilę grozy w oceanie, kiedy zaczęły mnie RYBY JEŚĆ. Normalnie sobie wchodzę do wody, w swoim tempie, po centymetrze, po dwa, a tu coś mnie łaskocze w łydki. Patrzę – rybki, o jakie śliczne, wesolutkie, przypłynęły i sobie krążą dookoła moich łydek. Tylko że za chwilę te wesolutkie rybki zaczęły mnie DZIOBAĆ pyszczkami. Odmachnęłam je nogą – przez chwilę był spokój, ale wróciły i znowu! Kiedyś już ryby polowały na moje paznokcie u nóg, bo miałam jaskrawoczerwone, ale jeszcze nigdy nie próbowały mnie ŻYWCEM ZEŻREĆ! Wyleciałam z tej wody i pytam N., czy jak się kąpał, to ryby go żarły? Bo może właśnie zaczęła się Apokalipsa albo co (czytało się ten “Gniew oceanu”). Ale mówi, że nie. Jak już się otrząsnęłam ze zgrozy, to wykogitowałam o co chodzi – wysmarowałam się rano masłem kakaowym Palmersa. Ten balsam rzeczywiście tak pachnie, że sama się kilka razy polizałam po ramieniu; więcej już się nim nie mazałam przed plażą i ryby już mnie nie ruszały – ale chyba nie skuszę się na fish spa. Niby one są malutkie, niby te ich pyszczki nie robią krzywdy, ale miałam dreszczyk emocji.
Ale miało być o książkach. “Obiad w restauracji dla samotnych” – cóż, ja lubię Anne Tyler, lubię jej narrację i język; jeśli ktoś spodziewa się powieści z wartką akcją i wieloma wydarzeniami, to nie jest to tego typu książka. Bardzo przyjemna lektura, nastrojowa, nie mogę się doczekać tej szpulki niebieskiej nici.
“Ostatnie dni Królika” – czyli nie ma to jak wybrać sobie wakacyjną lekturę o umieraniu czterdziestoletniej kobiety na raka. Co prawda, rzecz się dzieje w Irlandii, a chorą Królik otacza Irlandzka rodzinka w typie sióstr Walsh u Marian Keyes, no i niby miał być “śmiech przez łzy”, ale no kurczę. Czytałam z zaciśniętym gardłem; dobra książka, ale wyszło smutniej, niż obiecywał opis na okładce.
“Eskorta” – czyli ja to sobie umiem wybrać lekturę na wakacje, część druga. No więc drogie Panie – gdybym kiedyś miała doła, depresję i doszła do wniosku, że moje życie jest beznadziejne – to sięgnę ponownie po “Eskortę”. Jest to powieść dziejąca się w realiach pierwszych lat zasiedlania Dzikiego Zachodu (czyli Terytorium – na zachód od Missisipi). Pierwsi osadnicy obejmują w posiadanie uprawne działki i żyją w fantastycznych warunkach – ziemianki, domy z darni, światło już nawet nie świec, tylko sznurka zatopionego w łoju upolowanego skunksa. Czasem przychodzi zima trochę cięższa niż zwykle i zdarza się, że jakaś kobieta nie wytrzymuje psychicznie. Albo kilka kobiet. Trzeba je wtedy odesłać do domu, bo żaden z nich pożytek, a życie jest za ciężkie, żeby się nimi opiekować na miejscu. To one są od ciężkiej, fizycznej pracy. Eskorty powozu z czterema wariatkami podejmuje się, oczywiście, kolejna kobieta. Serce stawało mi dęba wielokrotnie; książka napisana fantastycznie, ale żaden z niej “Domek na prerii” (jak ktoś np. wrażliwy na śmierć dziecka, to może sobie darować). Bardzo jestem ciekawa filmu. Ale obejrzę go za jakiś czas, bo to nie jest bezbolesna opowieść.
No i wreszcie “Marsjanin” – podchodziłam jak pies do jeża, bo sorry, ale Robinson Crusoe na Marsie słabo mi się widział. Ale połknęłam ją od razu w samolocie i później jeszcze raz, na spokojnie. Oczywiście, musi być happy end i myślę, że kilka teorii naukowych zostało nagiętych do granic optymizmu, ale nie zauważyłam, żeby gdzieś było jakieś większe tak zwane mumbo – jumbo (no, może to palenie włosów… ale to już raczej się czepiam). Mark Watney jest fantastycznie sympatycznym kolesiem, coś w stylu Chrisa Hadfielda – zwykły facet z głową na karku i poczuciem humoru; jakikolwiek inny bohater, patetyczny myśliciel – heros – patriota całkowicie by tę historię położył. Bawiłam się świetnie i tylko jedno mnie wkurwia – nie mogę sobie wyobrazić w działaniu tego zestawu do uszczelniania skafandra, z zaworem na jednym końcu i żywicą na drugim (jak ta żywica ma uszczelnić rozdarcie, skoro ucieka powietrze i ją wypycha?). Ale poza tym – palce lizać, dawno się tak nie bawiłam przy czytaniu tego typu książki. “A love letter to science”, ktoś ją nazwał i całkowicie się z tym zgadzam. Andy Weir – polubiłam cię, chłopie.
Jeszcze przeglądałam “Pesca Mar” z obszernym artykułem o technikach łowienia głowonogów (cefalopodos), ale zrobiło mi się słabo i nie dokończyłam.
W mediach zadyma o wino za 12 euro. No sory, ale w Hiszpanii za 12 euro to można wyjść ze sklepu z 2 – 3 flaszkami świetnego wina i jeszcze puszką sardynek na zagrychę. Mają ludzie problemy, jak słowo daję.
PS. Wszystko przez żaluzję. ZDJĘCIE SZYNKI – taką imponującą szynkę pieką co kilka dni w La Bodeguita i ona później dumnie stygnie na barze i jest krojona do wina, do kanapek i innych dań. W smaku mistrzostwo – jednocześnie kruchutka i soczysta, a skórka chrupiąca. Chciałabym kiedyś umieć tak upiec szynkę – z tego, co podglądałam, ona nie leży wprost na blasze, tylko na odwróconym talerzu, podlewają ją białym winem, a sól i paprykę wciskają w nacięcia skóry przed pieczeniem. Wielkie MNIAM!
No staram się, staram i nijak nie mogę zidentyfikować zawartości korytek przed szynką. To najbardziej z prawo wygląda na lody, ale dalej jakby mięso w sosie, ogórki i sałata. Ja poproszę mnie uświadomić do czego się ślinię.
No co Ty? Lody z zielonym pomidorem na wierzchu i różyczkami z… Dobra, nie wiem, z czego są różyczki, może z buraka, ale to białe pod nimi wygląda jak sałatka warzywna, nieśmiertelnik każdych imienin, wymazana majonezem. Dla Polaków pewnie robią specjalnie 🙂
Pomidor? Ja myślałam, że to kiwi! No tak, gupia ciocia, nie powiekszyła sobie zdjęcia… (facepalm). Kanionku, chyba masz rację, to nie lody tylko sałatka wymiziana majonezem.
Teraz widzę, że te trzecie to małże sa nie ogórki!
Nie przestałam się ślinić.
Od prawej: sałatka jarzynowa, zwana u nich ensalada rusa, czyli sałatka ROSYJSKA kurdebele! O sałatce będzie więcej. Póxniej ida małże w escabeche czyli taki ostro – kwaskowy sos, dalej małże w jakims innym czymś, dalej chyba z koloru sądząc papryczki z Padron przed smażeniem, a na końcu salpicon – czyli sałatka z kalmarzych i ośmiorniczych łbów w occie, z papryką w kostki i cebulką.
Sałatka jarzynowa po hiszpańsku idzie tak: gotowane ziemniaki, marchewka i jajka; czasem groszek, czasem oliwki, a nawet czasem kapary – oraz tuńczyk z puszki (czasem dorsz, ale rzadziej). Przyprawione solą, pieprzem, oliwą i octem winnym, sklejone majonezem. Przybrane po wierzchu papryką z zalewy ze zdjętą skórką, czasem jeszcze szparagami z zalewy.
I ja to muszę przyznać całkiem lubię i robię w domu zamiast polskiej jarzynowej. Z tym tuńczykiem to wychodzi samodzielne danie (żeby było elegancko, to część tuńczyka się kładzie na wierzchu, a nie miesza ze składnikami, ale to musi być dobry, ładny tuńczyk w dużych kawałkach, najlepiej ze słoika, a nie te rozerwane strzępy z najtańszych puszek).
Mniam, dzięki!
Faktycznie taka hiszpańska sałatka rosyjska (rosyjska z tuńczykiem i kaparami? serio?) to dobra może być.
No patrz, te drugie też małże. A wygladało mi na ozorki w sosie 😉
Jestem głodna…
Piekę jutro szynkę. Na majonez też mi smaku narobiłyście tymi sałatkami… Zaraz jakąś skręcę (sałatkę znaczy, nie, że którąś z Was 😉 ).
Z tego co piszesz to “Eskorta” jest podobna do “Centennial”. To też o osiedlaniu na dzikim zachodzie, kobietach i wszelkim inwentarzu, który musieli przyjąć z przybyciem np. pył włażący WSZĘDZIE. Zdecydowanie depresyjne.
Ja bym chętnie zaopiekowała się taką szynką. Starczyłoby mi do wiosny. Jak już zrobisz, weź wystawiaj na aukcję po plasterku, będę siedzieć w pierwszym rzędzie i licytować
b.
Widziałam film Eskorta.
Bardzo dobry, świetnie zagrany – Tommy Lee Jones genialny.
Natomiast tak jak w książce – nie ma co liczyć na lajcik i westernową opowieść w stylu Jak zdobywano dziki zachód.
Bezkresne prerie, zadupajewo na widok którego juz się robi straszno, źle i chce się wiać, byle dalej od tego miejsca. Listopadowa sraczka za oknem wzmocni klimat, wiec na tą porę roku – film odpowiedni
Na wakacje “ostatnia arystokratka”
Polecam
I co? Wydaje Ci się, że nikt nie zwróci uwagi na brak zdjęcia szynki, które OBIECAŁAŚ?
Właśnie wczoraj zaczęłam czytać “Marsjanina”. Przekonał mnie mój mąż, a raczej to, że co chwilę rechotał przy lekturze 😉