O GOTOWANIU I POPSUTEJ NODZE

No dobrze, wróciłam z fantastycznej majówki z naciągniętym mięśniem w stopie i kuleję jak doktor House, ale warto było. Jak zwykle uprawialiśmy hazard – w ogóle nie wygrywałam w kości tym razem, no naprawdę! Oraz Mangusta została ulubienicą całej wsi. Rozmowy z sąsiadami wyglądały w przybliżeniu tak (oczywiście caps oznacza wrzeszczenie do siebie):

– O JAKI PIESEK ŁADNY! CO ON TAK SZCZEKA? CO? PANI NIE PRZEPRASZA, PIESKI NA NOWYM MIEJSCU TAK MAJĄ. A ON ILE MA? A, TO SUCZKA? TO MŁODZIUTKA JESZCZE, MOŻE JEJ MINIE!

Mam nadzieję, że jej minie, bo koncerty daje nie z tej ziemi, a mi łeb puchnie i nie wiem, gdzie oczy podziać. A wszyscy tacy mili i się do niej uśmiechają, a ta drze mordę, ile fabryka dała.

No dobrze, oprócz tego hazardu to jeszcze wyszło tak, że GOTOWALIŚMY. No bo pierwszego dnia poszliśmy do pobliskiej restauracji – a tam we wszystkim ocet. We wszystkim! No to drugiego dnia jedziemy do innej, kawałek dalej, w dodatku po wizycie pani Gessler. Tam znowu okazało się, że kucharz mocno zakochany, bo wszystko przesolone i przepieprzone, aż panowie kichali do grochówki. Co prawda kotlety schabowe były wielkości lotniskowca na Pacyfiku, ale tylko w marksizmie ilość przechodzi w jakość i ktoś mógłby to w końcu głośno powiedzieć menedżerom takich restauracji, bo naprawdę. No i już nie chciało się nam włóczyć po knajpach i była grana na przykład szczawiowa ze szczawiem zebranym przy leśnej drodze. Co prawda oczywiście miałam pewne obawy, że może to bieluń albo inny wilczomlecz, ale jak zwykle nikt mnie nie słuchał, a zupa wyszła przepyszna (i wszyscy przeżyli, więc chyba jednak szczaw). 

I żaby w jeziorze darły mordy wieczorami tak, że zagłuszały techno u sąsiada – na szczęście nie disco polo, a poza tym puszczał tylko kilka kawałków. 

Oczywiście pomiędzy uprawianiem hazardu a obżeraniem się prowadziliśmy arcyciekawe rozmowy, z których już nic nie pamiętam, oprócz jednej o młodzieży. Która teraz (młodzież) jest mało kreatywna i w ogóle niepomysłowa – nie to, co my. No bo wyobraźmy sobie taką sytuację, że jest domówka, grupa siedemnastolatków sama w domu i pojawia się butelka wina. I szukają korkociągu i go nie ma. I jak to się skończyło? NIE WYPILI WINA. Nie znaleźli korkociągu, więc nie wypili wina!

Jak sobie przypomnę, czym i w jakich okolicznościach otwierało się wino, z obcasem włącznie… Jakby była apokalipsa, to też by szukali korkociągu? Matko kochana, w ogóle nie mogę takich opowieści słuchać, bo mi skóra cierpnie. 

Podsumowując – było bosko, a teraz muszę naprawić nogę. House jakoś lepiej się prezentował, kuśtykając – poza tym nie nadążam za Mangustą, a ona ciągle próbuje zjadać dziwne znaleziska i czas wyrwania jej tego z japy jest dość kluczowy. Nie mówiąc już o spacerkach, chociaż podobno pogoda ma się popsuć. 

One Reply to “O GOTOWANIU I POPSUTEJ NODZE”

  1. Przed laty w pewnym państwie arabskim usiłowaliśmy otworzyć butelkę wina. Ale w tamtym miejscu, przynajmniej teoretycznie, wina nie piją, więc o korkociągu mowy nie było. Zaczęłam dłubać metalowym pilniczkiem do paznokci. Mąż w tym czasie uciął sobie drzemkę, ale jak wstał, to wino było otwarte. I częściowo wypite ;).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*