A więc, wróciliśmy z (surprise, surprise!) Hiszpanii, gdzie przez cały tydzień była piękna pogoda. Calutki tydzień nie padało, chyba się nawet nie zachmurzyło; ba – trzeba było kupić krem z filtrem! W dodatku wróciliśmy i w kraju ojczystym również jest piękna pogoda. NO NIE WIEM. Trochę się martwię, że za chwilę coś pierdolnie, bo przecież równowaga we Wszechświecie itd.
Było pięknie, ciepło, kwitły drzewa, wieczorem pachniało kwiatem pomarańczy i latały nietoperze. Nie powiem, może się w dupach poprzewracać z nadmiaru szczęścia. I na wino wieczorem szliśmy jakieś trzy kilometry w jedną stronę i był to boski spacer – zawsze powtarzam, że jakikolwiek wysiłek fizyczny musi mieć SENS. No to ten miał sens potrójny – bo szło się nad morzem, na końcu czekało wino, no i te nietoperze o zmierzchu. Nietoperze robią klimat; Walencja na fasadzie ratusza ma dwie gołe baby i nietoperza – bardzo jestem ciekawa, jaka za tym stoi historia. Niezła musiała być impreza.
Robiliśmy zdjęcia z klifów, bo widoki zapierały dech w piersiach (N. do mnie „A ty znowu fotografujesz wielki błękit?”), ale plaże w tych okolicach są nędzne, by nie powiedzieć – żadne. Skały, kamienie albo w najlepszym przypadku – przywieziona ziemia. Nasz przyjaciel z Galicji z dużym wdziękiem stwierdził, że wybrzeże mają brzydkie jak, cytat dosłowny, „kupa brzydkiego psa, nadziana na patyk”. W ogóle tryskał galicyjskimi przysłowiami, jak na przykład „Ten, który się nie boi kobiety, nie jest chrześcijaninem”. Albo „Nigdy się we wtorki nie żeń ani nie wchodź na łódkę” (chodzi o łowienie ryb). Jeśli o mnie chodzi – pełna zgoda, nie zamierzam wchodzić na łódki we wtorki oraz w pozostałe dni tygodnia też bardzo niechętnie.
Ja to z wiekiem się robię coraz bardziej cyniczna i mało co mnie wzrusza, ale była jedna taka sytuacja w kawiarni na placu w uroczym miasteczku Denia. Siedzieliśmy sobie na porannej kawie (no… niektórzy przy wermucie) i obok przy stoliku siedział łysy, wytatuowany kark z bujną i nienadmiernie ubraną niewiastą – zwłaszcza od góry nie grzeszyła nadmiarem odzieży – a razem z nimi siwa babunia, ubrana w stylu hiszpańskich babuń: apaszka, żakiecik, te klimaty. Z takim skuterkiem do pomocy przy chodzeniu. I w pewnym momencie babunia wstaje do toalety, wraz ze swoim skuterkiem, a łysy wytatuowany rzuca się przodem, żeby poprzesuwać krzesła i robi przejście między stolikami jak przez Morze Czerwone. Bardzo to było sympatyczne i w ogóle uwielbiam w Hiszpanii takie klimaty, że siedzi się w knajpach w towarzystwie od lat jeden do 99 przy jednym stoliku i to jest takie NORMALNE. No bardzo mi się.
I miasteczko Calatravy zaparło mi dech w piersiach. Tym bardziej, że byliśmy tam od rana i mało ludzi, a dużo przestrzeni – dopóki się nie wejdzie między te budynki, to nie widać, jakie są ogromne. Człowiek się czuje jak w bazie na Księżycu, tylko fajniej, bo woda, palmy i papugi. I przezroczyste łódki, które można sobie wypożyczyć i popływać po tych basenach między budynkami. Industrialna Alicja w Krainie Czarów (plus faceci w gumowych portkach i z myjkami ciśnieniowymi, którzy po pas w wodzie czyszczą baseny, bo to wszystko białe).
No i tak. Jak napisała Agnieszka Osiecka „A wystarczy mnie trochę podgrzać, żebym była szczęśliwa” i dokładnie tak ze mną jest (plus wino, ale czy trzeba o tym wspominać NA GŁOS? To chyba oczywiste).
Ale i tak się cieszę, że wróciłam do Szczypawki (potarganej ponad wszelką miarę i za nic na świecie nie chce się dać uczesać – spierdziela pod stół i się wije). No trudno – ja też zwykle jestem potargana, widocznie to u nas rodzinne.
Aha, i jadłam kalmara, który – według opinii N. – zasługiwał na Michelina – ale nie gwiazdkę, tylko oponę. Taka prawda – był ogromny, jak moja ręka do łokcia i rozbolały mnie mięśnie żuchwy od tego obiadu. I BARDZO DOBRZE, przynajmniej się nie przejadłam (chociaż raz).
PS. Zapomniałam nadmienić, że weszłam do morza po kostki! Co prawda nie do końca z własnej inicjatywy oraz w tenisówkach, ale wcale nie zmarzłam i było fajnie. To ten, czuwaj!
no więc jakbyś chciała wiedzieć, czemu było tak ładnie i słonecznie, i w ogóle, to dlatego, że był to pierwszy od dawna piękny, ciepły, słoneczny weekend w Polsce, więc ja od piątku umierałam na przeziębienie. oczywiście w poniedziałek się poprawiło.
o kurka, a my za trzy tygodnie uderzamy w Barcelonę- Majorkę- Malagę, ciekawe jaka się pogoda trafi 🙂
Ja też jestem oczarowana miasteczkiem Calatravy. Ogólnie uwielbiamy tego architekta i jeździmy po Europie oglądając jego dzieła. 🙂
Ależ tego ciepła przez tydzień zazdroszczę. U nas owszem, dziś, jutro i koniec balu, panno lalu. I pewnie maj wcale nie będzie lepszy, zwłaszcza na północy.