Oho, zaczyna się – „Ekspert o cenach karpia”.
Taki ekspert od cen karpia to musi mieć klawe życie. Przez cały rok siedzi sobie przy biurku, nikt go nie niepokoi, bębni palcami o blat oraz układa pasjansa. Pod koniec listopada i na początku grudnia udziali kilku wywiadów („O pani kochana, w tym roku drogo, za tuszkę drogo i za dzwonko też drogo”) i znowu ma na rok spokój. Umiał się ustawić po prostu. Ciekawe, jaką ścieżkę kariery trzeba mieć, żeby zostać ekspertem od cen karpia. I czy go media ściągają do telewizji i radiów śniadaniowych, żeby się wypowiadał na inne tematy – na przykład pokoju na Bliskim Wschodzie albo czy Julia Wieniawa powiększyła usta.
Chociaż w sumie co ja się będę czepiać biednego eksperta od karpi, jak we własnej rodzinie mam prezentowe szaleństwo od dobrych paru tygodni. Bo prezenty najlepiej kupić w listopadzie, taka prawda. Później są braki w rozmiarówce, wyczyszczone najlepsze zestawy LEGO i kurierzy nie nadążają z dostawami. Moja siostrzenica na przykład wybierała LEGO tyle czasu, że podejrzewałam, że czeka na opinię Kongresu USA, który musi się zebrać i odbyć debatę. I wszyscy twierdzą, że najtrudniejszy w kwestii prezentów jest MÓJ MĄŻ. Pfff, jakbym nie wiedziała.
A ja to sobie kupię na Gwiazdkę nową książkę Gretkowskiej, tę o Ćwierczakiewiczowej. Zawsze mnie fascynowała, a jej książki kucharskie to była jedna z moich ulubionych lektur (z gatunku science fiction wszakże). Na razie czytam „W samym środku zimy” Isabel Allende, z którą mam od lat skomplikowany związek – bardzo lubię jej książki autobiograficzne, a te awanturniczo – polityczno – historyczne – nie za koniecznie. Ale ta się dzieje współcześnie, więc się skusiłam i na razie nie żałuję, chociaż oczywiście natychmiast czytelnik zostaje opleciony mackami zagmatwanych losów bohaterów, bo przecież u Allende NIC nie może być po prostu.
A dziś o wpół do piątej rano padał śnieg z deszczem i w ogóle pachnie śniegiem. Nie cierpię śniegu, ale lubię ten zapach szarego, zimnego powietrza – szkoda, że nie ma takich świec zapachowych. Bo niestety ale świece zapachowe wszystkie pachną tak samo, chociaż obiecują HO HO, JAKIE CUDA – zawsze się kończy dusznym słodkim przyprawowym smrodkiem. Najładniej pachniały PRL-owskie szyszki do kąpieli, których od lat ani widu, ani słychu. Pewnie były radioaktywne albo z azbestem, ale pachniały bezbłędnie. Ech.