W zasadzie to się zastanawiam, czy będę jeszcze kiedyś umiała wyjść z domu ubrana TAK JAK KIEDYŚ. Bo teraz nawet na wyprawy do biura (raz w tygodniu) zwykle zakładam legginsy i jakąś bluzę, no w każdym razie spodnie w gumkę albo na sznurek. Czy będzie jeszcze kiedyś okazja, żeby założyć coś uprasowanego, z paskiem, kardiganem, kolorowym szaliczkiem?… Czy te czasy już MINĘŁY I NIE WRÓCĄ?…
Normalnie jak Miss Havisham (z tym, że ona w sukni ślubnej – jednak była ostrzejszą zawodniczką, ja bym nie dała rady cały dzień w koronkowej kiecce dopasowanej u góry) (to znaczy – nie cały dzień, tylko trzydzieści lat, czy tam ile ona paradowała w tej sukience).
Natomiast kończy mi się kordonek i jest to sytuacja ekstremalnie niebezpieczna, bo nie wiem, co zrobię w samym środku pandemii bez terapii zajęciowej. N. się upiera, żeby wspierać biznesy lokalne, więc zamiast zamówić w internecie i już od dawna mieć całą zgrzewkę zgrabnych kłębuszków, to wozi mnie do pasmanterii. I byliśmy już trzy razy i ZA KAŻDYM RAZEM przed pasmanterią kłębi się ogon bab! Czyli po pierwsze – nie tylko ja dramatycznie potrzebuję zajęć manualnych, a po drugie – lokalny biznes nie ma się tak źle (większa kolejka jest chyba tylko przed jedną piekarnią w sobotę rano). Tak czy inaczej – jestem w połowie ostatniego kłębka; najwyżej zacznę pruć stare serwetki, żeby robić nowe i nie oszaleć.
A w ogóle to nie mogłam się doczekać na tłumaczenie drugiej książki mojego ulubionego szkockiego antykwariusza i kupiłam „Confessions of a Bookseller” w oryginale. No i znowu zanurzyłam się w nieco ekscentrycznej społeczności małego szkockiego miasteczka, ale na samym początku autor opisuje niesamowity projekt, prowadzony przez jego rodziców: otóż, można u nich wynająć antykwariat z mieszkaniem na górze i samemu poprowadzić sklep z książkami. Nazywa się to „Open Book” w Wigtown i można rezerwować na AirBnB. Znakomity pomysł, moim zdaniem, i z tego co widzę nie jest łatwo o wolny termin. Jakie piękne rzeczy można robić, kiedy się żyje w normalnym, wolnym kraju, bez bandy oszalałych przygłupów w rządzie.
Byłam wciągnąć kosz na śmieci i chyba wystarczy na dziś. Nie można przesadzić z aktywnością – trzeba sobie dawkować atrakcje, bo się człowiekowi w dupie poprzewraca. (Chociaż wolałabym mikrodawkować LSD, jak Diane w „Good Fight”, ale nie mam LSD – do czego to doszło!…).
Ależ są jeszcze takie uroczyste okazje, ja na przykład miałam dziś wieczorem spotkanie, przed którym ufarbowałam włosy, umalowałam oczy , wyskoczyłam z całodobowej polarowej piżamy i odziałam się szykownie .
Z psychiatrą, co prawda, ale zawsze… A ogarnąć się wypadało, żeby się chłopina nie załamał, że coś słabe są efekty terapii :-)))
Świetny suspens 😀 Nie pamiętam, kiedy tak parsknęłam śmiechem, jak przy miejscu z psychiatrą ;)))))
A jeszcze można było dodać, że to była wizyta online… 😉
A właśnie że nie 🙂 Nie na NFZ, to i lekarze mniej bojaźliwi. Ale spieszę dodać, że Xanaxu nie ma nawet w hurtowniach, musi naród słabo strzymuje to uziemienie.
Och jak ja się z Tobą zgadzam 🙂