Tak oto mój pieseczek wychodzi ostatnimi dniami na spacerek (o ile w ogóle da się namówić):
Całkowicie się z nią zgadzam.
A białe gówno akurat znowu zaczęło padać…
Strefa wolna od sportu i lajfstajlu
Tak oto mój pieseczek wychodzi ostatnimi dniami na spacerek (o ile w ogóle da się namówić):
Całkowicie się z nią zgadzam.
A białe gówno akurat znowu zaczęło padać…
Tak wyszło, że opiekujemy się psem mojej ciotki ZNIENACKA. Nie znoszę znienacków, ale Mufkę lubię i dogadują się ze Szczypawką, więc jest OK. Tylko misek muszę pilnować, bo Szczypawka bez żadnego skrępowania zjadłaby obie, a Mufka jest bardzo grzeczna i ustępuje tej tłustej torpedzie. A, no i w łóżku muszę przybierać dziwne kształty, dziś spałam poskładana jak żuraw origami i zdrętwiało mi jedno biodro.
Natomiast w sobotę miałam… mój mąż twierdzi, że kaca jak stodoła, co oczywiście jest nieprawdą – no, może niedużego kacyka, powiedzmy jak budka na narzędzia ogrodnicze, NA PEWNO nie jak stodoła. To w wyniku spotkania z moimi koleżankami, które za każdym razem otwierają mi oczy na otaczający świat i faktycznie, te dwie karafki domowego wina zawsze nam miną nie wiadomo kiedy.
Tym razem omawiałyśmy zalety budownictwa komunalnego. W jednym takim budownictwie mieszkańcy mieli w zeszłym tygodniu przygodę życia, bo jedna z lokatorek jest romantyczna z usposobienia i kiedy zamknęli jej partnera w więzieniu, to szybko postarała się o następnego, bo serce nie sługa (no… umówmy się roboczo, że SERCE). Figiel polegał na tym, że nowy pan nie napomknął, że nie jest do końca wolny. Albo może on uważał, że jest, ale zapomniał o tym powiedzieć swojej poprzedniej partnerce. Która to poprzednia partnerka (czy wszyscy nadążają?) zjawiła się u państwa nowych młodych z nożem i miały dyskusję na argumenty, ale to nieprawda, że obcięła jej ucho. A policja panią z nożem przesłuchała i wypuściła, bo na miłość nie ma lekarstwa ani paragrafów.
Czasem mam wrażenie, że wiele mnie w życiu omija. No, raz na naszej ulicy był zawiedziony narzeczony z awanturą, ale to raz na dziesięć lat.
A nasz przyjaciel z Galicji nałapał kalmarów i teraz wysyła nam zdjęcia, jak je usmażył na rumiano i chrupiąco i mnie denerwuje. Z tych nerwów jestem już w połowie pudełka faworków (w końcu karnawał!). Mój cellulit jest wniebowzięty, rośnie na tych faworkach jak limba strzelista. Tylko wszerz, a nie do góry. Ech.
Z przygód Krasnala Hałabały: wybrałam się W KOŃCU zrobić zdjęcie do dowodu, który za chwilę mi wyekspiruje i skończy się rumakowanie. Nie cierpię robić zdjęć do dokumentów, bo wychodzę masakrycznie i mam minę udręczonej kury, no ale jak trzeba, to się zmobilizowałam. I co?
I moje zdjęcie popsuło drukarkę w zakładzie fotograficznym!
Nie zmyślam. Naprawdę drukarka zawyła i padła, a pani fotograf musiała gdzieś biec po serwisanta i obydwoje szarpali się z nieszczęsnym urządzeniem. Któremu najwyraźniej zaszkodził MÓJ RYJ.
Podobno można już wysyłać do urzędu selfie, byle zrobione zgodnie z wytycznymi. Ciekawe, czy by mi przyjęli:
A w ogóle to mieli już wprowadzić dokumenty biometryczne i wystarczyłby odcisk palca albo skan siatkówki. Najchętniej bym się legitymowała odciskiem nosa, jak krowy, ale już wszystko lepsze od tych cholernych ZDJĘĆ!…
Wiecie, że podobno dzień już jest dłuższy od najkrótszego w roku o 55 minut? Jakoś jeszcze nie czuć.
Zjadłabym pieczonego kasztana.
Śnił mi się Hitler, jeżdżący czerwonym maluchem.
Doprecyzuję może, że chodzi o fiata 126p. Czerwonego.
Najwyraźniej mój mózg przestaje sobie radzić z wypieraniem zimnej rzeczywistości – a ma być zimno i paskudnie co najmniej przez najbliższe dwa tygodnie. Pole magnetyczne Ziemi też podobno ostatnio sfiksowało – może bieguny się zamienią miejscami, a może nie, nikt nie wie. W każdym razie znikąd nadziei.
Czy ktoś ma sposób albo pomysł, jak dotrwać do końca marca, najlepiej w miarę w jednym kawałku nie związanym kaftanem bezpieczeństwa?
Niebieskie pomidory wyglądają tak:
Na żywo oczywiście inaczej, bo oświetlenie plus zdjęcie przekłamują barwy, dla lepszego wyobrażenia tu na tle próbnika kolorów:
Podobno bardzo smaczne, nasz przyjaciel z Galicji już je jadł.
A styczeń wygląda tak:
Okulary słoneczne i stoliki na zewnątrz – czy to jest sprawiedliwe, ja się pytam? Nie, nie jest – to zwykły skandal i ja poproszę z kierownikiem.
Nominalnie jednakowoż jest zima, więc można kupić pieczone kasztany (i jabłka w krwistoczerwonym karmelu, ale się nie odważyłam, bo miałam wizję jak mi zęby utkną w tej polewie i trzeba będzie jechać do szpitala z jabłkiem w pysku):
Są przepyszne, mają posmak ziemniaka z ogniska i oldskulowo brudzą palce.
Najpiękniejszy pomnik w Madrycie:
A propos pomników, ODKRYŁAM że niedźwiedź – symbol miasta musi być kobietą! Albowiem wyraźnie widać, że…
…ma cellulitis na udach. No a nie? I moim zdaniem, kształt dupki ma całkiem damski:
A w hotelu postawili nam taką samopodlewającą półkę na kwiaty, N. ją obmacywał kilka razy dziennie. W akwariach na górze jest woda, która ścieka rurkami na półki, wyłożone taką mechatą wykładziną, która jest wilgotna. I na niej stoją doniczki z dziurami od spodu. Fenomenalny pomysł, tylko skąd wytrzasnąć taki zestaw?
Podsumowując – było bardzo fajnie, jak zwykle.
Nie było nas niecałe cztery dni. Wracamy – pies upasiony jak prosiątko. Przez cztery dni! Nie spodziewałam się, że to możliwe – wychodzi na to, że jamniki mają szybszy przyrost masy, niż brojlery. Podobno to dlatego, że Szczypawka zjadała swoją michę i resztki z miski Mufki (psina mojej ciotki) – trudno mi w te „resztki” uwierzyć, chyba że Mufka ma anoreksję. Bardzo jest z siebie zadowolona i na pytanie „No i kto ma teraz grubą dupkę?” odpowiada „TY!”. I poniekąd ma rację.
Wylot był z przygodami, bo zapowiedzieli opóźnienie o kwadrans, a akurat siedzieliśmy przy oknie z widokiem na samolot i panowie dłubali mu przy przednim kole. Nie wyglądało mi to na kwadrans i miałam rację – zmieniali koło godzinę, a może i coś innego naprawiali, bo naszło się z siedem osób plus pilot, który wisiał z okna w kabinie. Trochę miałam wizję lądowania w pianie, jak u Almodovara, jak się tak szamotali z podnośnikem i w ogóle. W każdym razie wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem i UWAGA – dolecieliśmy o czasie. O CZASIE! Znaczy co – poleciał na skróty? Nic z tego nie rozumiem; w każdym razie z pana kapitana szatan nie kogut, tyle powiem.
Na miejscu bardzo dużo chodziliśmy – doszłam do wniosku, że tam musi być mniejsza grawitacja, bo jakoś przyjemnie się chodzi. Rano było chłodnawo, ale w okolicach dziesiątej – jedenastej (wcześniej prawie nikt nie wychodzi, OPRÓCZ mojego męża, który najchętniej już od siódmej by latał, nawet jak jest ciemno) wychodziło słońce i wszyscy zaczynali się rozbierać. Niby jedenaście stopni, a stoliki na zewnątrz wszystkie zajęte i ludzie zrzucali kurtki. W ogóle miało być – jedziemy w martwym sezonie, zobaczysz, nikogo nie będzie. HA HA HA – na ulicach absolutnie dzikie tłumy, w sklepach wyprzedaże, a do najlepszych knajp nie było się jak wepchnąć. Dorsza w Casa Revuelta udało się nam zjeść tylko raz, mając do dyspozycji jakieś 3,5 centymetra kwadratowego i tylko jedną rękę (w sumie na nasze cztery) do obsługi kieliszków i dorsza. Co za dziwny naród – zamiast kupić sobie po najtańszym piwie z Biedronki, siedzieć w domu i patrzeć spode łba, to wszyscy po chodzą po knajpach, piją wino i rozmawiają.
Po wielu latach nareszcie udało nam się pójść nad rzekę. Bo Madryt leży nad rzeką! Rzeka zimą ma jakieś 5 centymetrów głębokości – kaczki próbują pływać, ale zawadzają nogami i się obijają o kamienie. Latem wysycha prawie całkiem. No ale ma piękne paseo wzdłuż brzegu, mnóstwo ludzi tam spaceruje, biega i wyprowadza psy w ciepłych ubrankach. Nie wiem, w co te psy by ubierali, gdyby przyjechali do nas – chyba w potrójny styropian i wełnę mineralną.
Oraz aktualnym hitem na targowiskach są niebieskie pomidory. To znaczy dla mnie one maja kolor naszej czerwonej cebuli, czyli raczej fiolet, ale specjaliści się upierają że to nuta indygo i nazywają się tomates mar azul. Jak mi się uda spotkać mojego męża, który po przyjeździe dostał pracowo – wyjazdowej wścieklizny, a ma w telefonie zdjęcie wyż. wym. pomidorów, to zamieszczę zdjęcie na dowód.
Jak teraz patrzę na butelkę wina, to dostaje gęsiej skóry – co oznacza, że wyjazd był bardzo udany.
Za to wróciliśmy w sam środek gołoledzi i żałoby.
Dajcie spokój.
Miałam w planach powrót na łagodnym kacu, a tu wszystko na głowie stanęło. I jeszcze gołoledź.
Chwilowo nie będzie o niebieskich pomidorach, muszę uzupełnić herbatę w organizmie i pomyśleć.
PS. “Mildred Pierce” – świetna książka.
Siedzę sobie spowita w polarowe bluzy i grube skarpetki i otóż czytam, że zamknięta została restauracja gdzie można było zjeść posiłek nago. Z powodu braku chętnych. Bardzo interesujący pomysł, tym bardziej że restauracja nie była gdzieś na tropikalnej wyspie przy plaży, gdzie wystarczyło zrzucić pareo, tylko w Paryżu, czyli klimatycznie jak u nas. Już sobie wyobrażam, jak idę tam na lancz – samo wyłuskanie się z ciuchów w styczniu by mi zajęło jakiś kwadrans, a drugie tyle ubranie się po jedzeniu. Ale abstrahując od wszystkich technikaliów – czy ktoś mi może wyjaśnić, CO jest atrakcyjnego w siedzeniu przy stole w knajpie na golasa? No nie, zdecydowanie nie jestem targetem nagich restauracji, jak również lodowych hoteli.
Nie mogę sprawdzać w internecie najnowszych wiadomości, bo nie została mi już ani jedna skórka przy paznokciach do obgryzienia. I chyba nie ja jedna się stresuję, albowiem zaglądam N. przez ramię (wiadomo – kochać i kontrolować), a on na ekranie komputera ma…
Nie, nie gołe baby, nie tindera i nie fotka peel. Ale nie wiem, czy nie gorzej.
MA PASJANSA!!!!!!
I go układa. Ja w nerwach, bo nie wiem czy dzwonić po karetkę, czy po egzorcystę, natomiast on spokojnie twierdzi, że raz na dwadzieścia lat ma prawo poukładać sobie pasjansa i żeby się od niego odczepić z łaski swojej. Więc na razie zaniechałam działań doraźnych, ale obserwuję – tym bardziej, że kilka dni temu wieczorem zerwał się z krzesła, stwierdził że MUSI KUPIĆ CYRKIEL i wybiegł z domu. Wrócił za pół godziny faktycznie z cyrklem, ale cholera go wie – może wcześniej kazał kochance kupić cyrkiel, żeby mieć alibi? Naprawdę bardzo skomplikowane jest to wszystko.
A z seriali to oglądam serial nad seriale, tak cudowny że chce mi się płakać, że to tylko dwa sezony krótkich odcinków, bo każdy z nich to drogocenny kamień. A raczej naszyjnik z drogocennych kamieni – „Green wing”, za który dziękuję stokrotnie Zuzance. Wiem, że wszyscy dawno widzieli – ja dopiero teraz (za to widziałam późniejsze „Episodes” – duża część obsady jest z „Green wing”, a „Episodes” są dobre, ale nie tak odjechane). Oczywiście kocham się w Macu, który wygląda jak normandzki rycerz, ale Sue White też jest wspaniała (i bardzo zgrabna!).
No nic. Jak mnie szlag nie trafi przez ten mróz i śnieg, to w ten weekend obchodzimy Sylwestra.
Po pierwsze – jest zimno i bynajmniej nie jestem przepełniona miłością do świata, o nie.
Po drugie – prawie znalazłam coś, co miało dostarczać mi energii i wyprowadzić na człowieka, zamiast na sfilcowane ścierwo pod kocem, a mianowicie musujący plusz cośtam. Po rozpuszczeniu kolor koktajlu z żab, ale smak znośny i naprawdę miałam wrażenie, że działa – no, może nie od razu przemiana z leniwca w diabła tasmańskiego, ale powiedzmy w ichneumona wężojada. I tak sobie żyłam w małym obłoczku sukcesu aż do minionego piątku, kiedy to po powrocie z biura na chwileczkę usiadłam na kanapie, sprawdzić coś w telefonie. I obudziłam się godzinę później. To tyle w kwestii dostarczania energii przez tabletki musujące.
Po trzecie – z interesujących informacji – podobno większość patomorfologów zaświadcza, iż pijacy i alkoholicy mają śliczne, czyściutkie żyły bez żadnych złogów, jak noworodek. W temacie innych organów już nie są tak entuzjastyczni, ale tę analizę SWOT każdy musi zrobić dla siebie sam. Pozostawiam do przemyślenia.
Po czwarte – Netflix podetknął mi całkiem niezły serial o pani, która znienacka zadźgała nożem na plaży obcego mężczyznę. W zasadzie od razu miałam gotowe rozwiązanie zagadki, no bo tak: pracują razem w rodzinnej firmie teścia, mieszkają w domu obok i codziennie jedzą razem kolację, bo teściowa gotuje i lubi, żeby tak. Czy to nie jest wystarczający motyw do dźgania nożem kogo popadnie? Niestety detektyw (zmęczony i z problemami osobistymi, oczywiście) nie poprowadził śledztwa w tym kierunku, trochę jestem zawiedziona.
Głowa mnie boli od tej pogody i już.
A u nas na wsi, o dziwo, strzelali w tym roku mało i krótko. Nie no, OCZYWIŚCIE że fajerwerki o północy zostały odpalone, jak nie ma hałasu to nie ma zabawy, ale popukali jakieś pięć – siedem minut i spokój. W porównaniu z poprzednimi latami, kiedy grzmocili prawie godzinę i szału już dostawałam, było dość ulgowo.
Co prawda, następnego dnia tu i ówdzie doszli do wniosku, że mają niedosyt – zdenerwowałam się, otworzyłam okno i wrzeszczę „NO CO ZA DEBIL ZNOWU STRZELA!” i patrzę, jak N. robi ostrzegawcze miny i macha rękami. Okazało się, że to nasz sąsiad z naprzeciwka (z którym dwa dni wcześniej pili wódkę, że niby dwa bratanki). A co mnie to obchodzi – jak chce strzelać, to niech wie, co inni na ten temat myślą.
Wczoraj przez całe popołudnie było mi niedobrze – naprawdę nie wiem od czego, bo nic nieświeżego nie zeżarłam (kłania się wrodzone lenistwo, dzięki czemu nie mieliśmy lodówki zawalonej resztkami po świętach, a wręcz poszłam do ciotki wyprosić słoik poświątecznej kapustki). Może to przez piękny noworoczny prezent od rządu dla wyborców, a mianowicie projekt ustawy stanowiący, że raz dać żonie w mordę to nie grzech (ale raz na ile – na rok? – dopytywał się N.). Nic dziwnego, że nawet Bałtyk dostał cofki (a co dopiero ja, marny robaczek).
Przeczytałam Gretkowską „Poetka i książę” – jak się ktoś spodziewa krwistej sensacji na miarę listów do Przybory, to od razu mówię, że jej nie ma. Jest studium tamtych czasów, codzienności w Maisons – Lafitte i środowiska emigranckiego w Londynie (raczej niepochlebne). Co mnie u Gretkowskiej denerwuje, to dialogi – ona ma świetne obserwacje i skojarzenia, dosadny język, ale dialogi jak z wypracowania dyslektyka w piątej klasie. A teraz czekam na paczkę z Tezeusza… no dobra, już się przyznam – macie pojęcie, że w całej kolekcji Agaty Christie NIE MIAŁAM „Zabójstwa Rogera Ackroyda”? Ale wstyd. Ale już to nadrobiłam i do mnie jedzie – nie mogę się doczekać (czytałam, ale dawno temu i nic już nie pamiętam na szczęście).
Obudziłam się w nocy przerażona – śniło mi się, że wystawiłam faktury i nie zmieniłam na nich roku! No nie no, ludzie – tak dalej być nie może. Czy w tym roku może WRESZCIE dostanę kontakt do miłego uczciwego handlarza psychotropami? Bo inaczej czarno to widzę.