Wyszłam wczoraj z lotniska, dostałam w twarz czterema stopniami Celsiusa i od razu skończył mi się optymizm i miłość do świata, uciułane pracowicie przez ostatni tydzień. Czyli od razu wróciłam do stanu sprzed wyjazdu.
Przez ten tydzień żarłam jak słoń, piłam wino w ilościach potwornych oraz schudłam, czyli jednak dieta śródziemnomorska naprawdę działa. Aha, może warto wspomnieć, że jeszcze codziennie chodziliśmy co najmniej kilkanaście kilometrów. Bo numer był taki, że najlepsze knajpy i wino znajdowały się na wzgórzu z zamkiem templariuszy, a do wzgórza z naszego hotelu było ponad 2,5 kilometra (w jedną stronę), a później jeszcze kilkaset metrów pod górę.
Co ja przeżyłam przez pierwsze dwa dni, to naprawdę. Moje ciało po zimie zamieniło się w lekko chlupocząca na zakrętach galaretę w kształcie zbliżonym do ludzkiego, taką Barbapapę. I nagle musiało zacząć się PORUSZAĆ – nie wiem, czy jeszcze miałam jakieś mięśnie, czy wszystkie się rozpuściły i musiały mi wyrosnąć nowe. W każdym razie najbardziej bolały mnie nawet nie nogi, tylko plecy po bokach. Gdyby nie to wino tam na końcu drogi (chociaż właściwie w połowie, bo przecież jeszcze powrót! Ale powroty jakoś zawsze są łatwiejsze i krótsze, no może z wyjątkiem Odyseusza), to za nic bym nie poszła. Nie wiem, jak abstynenci to robią. Ale szło się piękną, szeroką promenadą nad brzegiem Morza Śródziemnego – gdybym miała taką w domu, to też bym chodziła. A mam do dyspozycji tylko las, bez żadnego kawałka chodnika, za to z kleszczami, puszkami po piwie i kupami ludzkimi. No to siedzę, nie?
I dopiero po powrocie się zorientowałam, że w Peniscola, na tym zamku, kręcili „Grę o tron”. Co mnie nie dziwi, bo widoki rzeczywiście są przepiękne, z tego małego cypelka, na którym jest zbudowany. Bo reszta to jednak horror – południowe wybrzeże Hiszpanii nie jest ładne, niestety. Długa, ale sztuczna plaża i wzdłuż niej hotele – potwory, jeden przy drugim. Nie ma małych, klimatycznych, portowych miasteczek – wszystko zabudowane. Żeby liznąć trochę lokalnego kolorytu, jeździliśmy dalej od wybrzeża, w góry, do małych miejscowości typu Morella (też warowne miasteczko z zamkiem) – w ogóle odnoszę wrażenie, że przez cały wyjazd ciągle szłam pod górę po jakichś kamieniach do zamku albo ruin. Na chwile płasko się zrobiło dopiero w Walencji, gdzie zwiedziliśmy piękne, przepiękne targowisko miejskie i wreszcie zjadłam autentyczną paellę. Pyszną (czyli jednak prawdziwa paella jest smaczna, nie te wióry, co nam podali kiedyś w Madrycie).
Całe okolice Walencji to po horyzont drzewka mandarynkowe, pomarańczowe i oliwne – bardzo to pięknie wygląda – oraz pola karczochów, na które akurat był sezon. Karczoch ma stosunkowo mało karczocha właściwego i bardzo dużo liści, więc wiadomo, skąd taka popularność tych preparatów z karczocha (coś muszą robić z tymi liśćmi) – moim zdaniem, wygląda jak łagodniejszy, ucywilizowany kuzyn ostu. Za to nigdzie nie było widać ryżu i już się zdenerwowałam, ale pojechaliśmy do Albufera – to taki rezerwat przyrody pod Walencją, gdzie jest największe w Hiszpanii jezioro, i tam na obrzeżach tego jeziora wreszcie były pola ryżowe, nawadniane kanałami. A w samym środku tego bałaganu mała wioseczka El Palmar, złożona z samych restauracji – ze sto albo i więcej. I we wszystkich się je paellę (i węgorza – nie polecam; mocno taki sobie). I zjedliśmy tam paellę z królikiem i zielonym groszkiem, drewnianymi łyżkami, przy czym ku mojej radości okazało się, że tych ochłapków mięsa się nie je – one już oddały smak ryżowi i je się sam ryż z warzywami. A na koniec popija całość ryżowym likierem (który smakuje jak ryż na mleku).
A w jednej knajpie zrobili nam festiwal karczochów i jedliśmy smażone w głębokim tłuszczu na chrupiąco, surowe w plasterkach, zamarynowane w oliwie i occie, a na koniec duszone z ziemniakami i sepią. Szparagi też już zaliczyłam – oni są prawie o całą porę roku przed nami, a może i więcej! I jak tu żyć w tej zimnicy teraz, no jak? Znowu masło i gorąca herbata, masło i gorąca herbata i wszystkie uczciwie utracone centymetry w obwodzie wpizdu, odrosną mi nie wiadomo kiedy. Pewnie pojutrze, jak znam życie.
A, w Walencji oprócz paelli maja jeszcze specjalny regionalny napój horchata, po polsku orszada, w starych książkach kucharskich są przepisy na orszadę z migdałów, a tam się robi z chufa. Po długiej dyskusji wytłumaczono mi, że chufa (xufa) to coś pomiędzy kartoflem a orzeszkiem ziemnym. Na targu w Walencji można je było kupić – takie małe, suche, pomarszczone wypierdki, a smak horchaty – dziwny; taki roślinnie świeży, ale trochę jakby mączysty. No ja nie wiem. Ale przecież w sumie cocacola to też napój z orzeszków, więc chyba coś w tym jest.
W Madrycie spędziliśmy czarujący wieczór ze znajomym N. i jego żoną; było ciepło, setki tysięcy ludzi na ulicach i w knajpach i sobie tak szliśmy, a ona mi opowiadała, jak fajnie było studiować w Madrycie i jak przychodziła po imprezach się zrelaksować do najsłynniejszej czekoladziarni San Gines. Na co jej mąż z tyłu „Kaca przychodziłaś leczyć, a nie się zrelaksować!” – no i tak.
Ojczyzna powitała mnie z otwartymi ramionami mrozem i podatkami do zapłacenia. A jeszcze zapowiadają deszcz na najbliższe dni, tak dla uzupełnienia tej fantastycznej oferty. Szczypawka, tylko dla ciebie tu wróciłam, pamiętaj.
Hiszpańskie szparagi – ale te zielone – były w Auchan w zeszłą sobotę w cenie 7 zł. z groszami. Może i lepszą pogodę też kupimy w jakimś hiper/supermarkecie? Na pęczki! 😉
Jak sprzedają wodę morską w kartonach, to może i pogodę zaczną – NIC MNIE JUŻ NIE ZDZIWI!
I od razu kupię skrzynkę 🙂
Bez zdjęć się nie liczy.
O! I pod tym się podpisuję również ja!
🙂
Też bym chciała kiedyś do Hiszpanii. Widzę, że tętni tam życie, a ja uwielbiam ludzi. Jaki region Hiszpanii najbardziej polecasz? Pod względem takim, żeby było naprawdę ładnie i nie nudno?
Mnie się najbardziej podoba północne wybrzeże – Galicja, Asturia, Kantabria, no i Kraj Basków. Ale miasta interioru też są piękne.
Ale można zacząć od południa – Salamanka, Malaga, Kadyks jest przepiękny.
Tak naprawdę to najmniej ładne jest chyba wybrzeże Morza Śródziemnego, opanowane przez wielkie hotele.
O Madrycie nawet nie wspomnę.
Tam zawsze się BARDZO dużo dzieje 🙂
ochboze, jak pieknie musialo byc!!! Uwielbiam spacery wzdluz morza, tez wtedy jestem w stanie przejsc znacznie wiecej, niz normalnie.
Ale ta galareta to troche mnie wystraszylas, bo ze mna niestety stalo sie tak samo. Czuje, ze na wakacjach bedzie walka o kazdy kilometr, a zakwaterowanie mamy w “dupie swiata”… No, ale wino tez bedzie, wiec nadzieja jest! 😀
Prawda, że jak jest plaża, to można iść naprawdę bardzo daleko?
A jak do tego jeszcze wino, to nawet dwa razy dalej 🙂
Już jesteś – ufcia 🙂 Tęskniłam 🙂
No nareszcie wróciłaś, tęskniłam za Twoim sarkazmem 😉
A o budynkach Calatravy ani słówka? Mnie zauroczyły do tego stopnia, że teraz jeżdżę i szukam następnych ;). Parę już wytropiłam.
Miasteczko sztuki i nauki? Robi wrażenie 🙂 Wygląda jak baza kosmiczna, a niektóre budynki są jak szkielety dinozaura z oknami albo coś w tym guście.
Ale niestety tylko przejazdem je mijaliśmy.
No wreszcie :)))
W sobotę byłam pod Szczekocinami – śnieg na polach leżał. Ale malutko…
Witaj 🙂
Będę się upierać, że w drugiej połowie kwietnia każda ilość śniegu to jest DUŻUTKO! W ogóle nie powinno drania być!