O LECZO I NIE TYLKO

 

No i wzięło i się wszystko pokończyło. Wszystko naraz, wszystkie moje ulubione morderce. Luter, The Killing i Hannibal. (Jeśli jednak KTOŚ liczy na to, że teraz wezmę się za pracowite i systematyczne sprzątanie domu na błysk, TO JEST W BŁĘDZIE).

W Lutherze na koniec wróciła moja ulubiona ruda z pięknym tekstem; zaproponowałam N., że będę z nim chodzić na denerwujące spotkania i mówić jego oponentom to, co ona: „Jeszcze raz zdenerwujesz mojego męża, to cię zabiję. I zjem”. Z tym, że niestety nie dałabym rady ich zjeść, bo są zwyczajnie okropni. Nawet w chilli. Może w parówkach, rozcieńczonych soją 1:1000, no ale to bym jednego jadła ze dwa lata.

Niech już pada, bo noga mnie boli, a Szczypawka wczoraj jadła trawę. A wiadomo, że jak pies je trawę, to z dużym prawdopodobieństwem będzie padać. A z jeszcze większym prawdopodobieństwem – pies będzie rzygać.

Po kondycji pomidorów wnoszę, że chyba czas na pierwsze leczo, prawda?

 

4 Replies to “O LECZO I NIE TYLKO”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*