Jestem o tyciutki kroczek od wybuchu, takiego wybuchu, że elektrownia w Fukushimie to będzie przy mnie pyknięcie kalichlorkiem. I ten tyciutki kroczek zmniejsza się i zmniejsza – np. za każdym razem, kiedy zerknę na prognozę pogody na najbliższy tydzień. A bilety do Hiszpanii dopiero na dwudziestego czwartego.
Tegoroczne święta przeszły moje NAJŚMIELSZE oczekiwania. Choć nie miałam ich zbyt wygórowanych – ot, obskoczyć rodzinę, najeść pyszności i wybyczyć. N. kupił najbardziej ekologiczne jajka na całym targu – żadne dwa jajka nie były tej samej wielkości (od gołębich do półstrusich) i żadne nie dało się normalnie obrać po ugotowaniu (znaczy się bardzo świeże), za to wszystkie, WSZYSTKIE były wymazane kurzą kupą po prostu MODELOWO. Od razu mi się przypomniało, jak kumpel opowiadał, jak przy granicy rolnicy kupują jajka w Lidlu, malują je kurzą kupą i sprzedają Niemcom jako wolnowybiegowe, gdyż polski rolnik potrafi.
U teściowej obżarłam się jak prosię duszonych prawdziwków, tak pięknych, pysznych, wielkich jak dłoń, że ledwo wsiadłam do samochodu (co prawda, były komentarze, że nie bez powodu podsuwa te borowiki mi i zięciowi, ale jakiekolwiek miały przesłanie, w smaku były BOSKIE i nawet jeśli zatrute, to mój żołądek nie z takimi rzeczami sobie radzi). W dodatku najmłodsze z rodu, zapytane “A kto tam stoi koło wujka na zdjęciu?” odpowiedziało “KSIĘŻNICZKA!” (JAKIEŚ PYTANIA? Dzieci i pijacy mówią prawdę!). Wracaliśmy w śnieżną nawałnicę, o niczym już nie marzyłam, tylko uwalić się jak jamnik przed telewizorem, puścić Twin Peaks i opijać herbatą.
W ZWIĄZKU Z CZYM W NIEDZIELĘ WIECZOREM WYŁĄCZYLI NAM PRĄD.
Do rana chałupa wystygła. Pojechaliśmy do mamy Zebry po ratunek i gorącą herbatę do termosów. N. skombinował agregat, żeby podłączyć CHOCIAŻ piec i lodówkę. Ja, owinięta we wszystkie koce z całego domu, siedziałam i bulgotałam jak gorące źródło w Yellowstone. Nie godzi się tak kląć w święta, jak ja klęłam, naprawdę. Włączyli po południu – dwie fazy (działał prąd w gniazdkach, ALE NIE OŚWIETLENIE). Ze złości prawie urosły mi włosy na uszach.
Po czym jedziemy dziś do pracy, A TAM NIE MA INTERNETU.
Ha.
HAHAHAHAHAHHAHAHAHHAHA!!!
Uprzedzałam. MAŁY KROCZEK SIĘ ZMNIEJSZA I ZMNIEJSZA.
Plusy dodatnie? Poczytałam sobie, gdyż nic innego nie wchodziło w rachubę (może jeszcze wylew). Łyknęłam “Milczącą dziewczynę” Tess Gerritsen (można, ale to już nie to, co jej pierwsze powieści). Książkę, którą napisał pan Marek Raczkowski, żeby mieć na dziwki i narkotyki (uroczy dziwkarz, ale lepiej rysuje, niż komentuje rzeczywistość słowem, no i pytania i komentarze pani Żakowskiej to jakieś nieporozumienie). “Szklany zamek” Jeannette Walls – Hanka mi podesłała, świetny. Kilka felietonów z “Naked” Davida Sedarisa (wydzielam sobie, gdyż go kocham). “My, właściciele Teksasu” – reportaże Małgorzaty Szejnert z lat 70-tych – obłędnie dobra książka, nie można się oderwać od tych historii, w dodatku jeden, najobszerniejszy reportaż stał się podstawą scenariusza do filmu, za którym przepadam – “Jeśli się odnajdziemy” (z Kolbergerem, z Anną Romantowszką i z Kasią Kukurydzianką – kto pamięta?…). Ale wszystkie są fantastyczne – o stołówce, o spożywczaku, o szalonej willi, o hodowcy storczyków. Bardzo, bardzo dobry zbiorek i ja chcę więcej.
Niemniej jednak jestem tak wściekła, że gdyby zombie przypuściły atak i ja bym je ugryzła, to by zdechły.
Na pocieszenie kupiłam sobie dziś piękny, przepiękny lakier do paznokci. Metaliczny, opalizujący, w kolorze tych much, co siadają na padlinie.