Okazuje się, ze ten tydzień jest OKROPNY ogólnoziemsko. Dajcie spokój, nawet Barca miała słaby tydzień! Taki wstyd, przegrać na własnym boisku, w dodatku z Kryśką Ronaldo. Mało tego – on nadal TRWA i daje się we znaki – kwiatki padły, Qwirkle padły, w normalnych okolicznościach zalecałabym strategie „położyć się pod kocem i przeczekać”, ale w tym tygodniu to się boję, ze z koca wyjdą krwiożercze mole, kanapa się zarwie i przygniecie mnie meteoryt.
Wobec czego zakochałam się w filmie pod tytułem „Silver Lining”, przetłumaczonym na polski przecudownie jako „Poradnik pozytywnego myślenia” – tytuł akurat tak dobrany, żeby filmu się nie chciało nawet kijem tknąć. Niemniej jednak tknęłam, bo bohater wychodzi z psychiatryka. Mam słabość do filmów, w których bohater przebywa, wychodzi bądź właśnie jest zamykany w psychiatryku. Nie wiem, czemu, ale jeszcze się nie zawiodłam na żadnym. Po dziesięciu minutach byłam zakochana w narracji, zakochana w muzyce i zakochana we wszystkich chyba postaciach. Dlaczego tylko główny bohater był w psychiatryku, a nie wszyscy, to nie wiem, ale dzięki temu przynajmniej nie jest nudno nawet przez minutę. Fabuła jest banalna, zakończenie aż za bardzo przepiękne, taki ot, Dirty Dancing dla potłuczonych. Ale coś magnetyzuje. Kiedy Pat zabiera Tiffany na randkę (na owsiankę z rodzynkami – jak się nie zakochać?), to leci mój najulubieńszy ze wszystkich kawałek Brubecka, ten z klaskaniem. Dołączam go do kupki filmów na paskudne dni, do oglądania na pocieszenie, z psem na kolanach i kubkiem herbaty (i nieposprzątaną chałupa w tle, ale to doprawdy SZCZEGÓŁ).
Mam strasznie dosyć zimowej diety. Zjadłabym kanapkę z pomidorem, takim malinowym, prosto z krzaka, pachnącym łodygą, ciepłym od słońca. Z solą. Z czego jeszcze przez kilka miesięcy osiągalna będzie tylko SÓL, jego mać.