Nie mam czasu, „Snuff” lezy, seriale leżą, nowy Antek
Bourdain leży, nowa Tess Gerritsen i w ogóle cała góra nowości, czytam „Blackout”
Connie Willis. Przeniesieni w czasie historycy utknęli w bombardowanym
Londynie, nie mogą wrócić do Oxfordu w 2060 roku i liczą na to, że odnajdzie
ich i uratuje pan Dunworthy. Strasznie już jestem zdenerwowana, bo nie dość, że
nie mogą przeskoczyć w czasie, to nie mogą odnaleźć siebie nawzajem. A przede
mną jeszcze cały, gruby, drugi tom – „All Clear” – no, mam nadzieję, że
wszystko się wyklaruje!… Choć i tak najważniejszy wniosek to taki, że wszyscy
kochają się w historyczkach (np. w Polly – 17 – letni Colin i emerytowany aktor
szekspirowski). Nigdy nie nauczyłam się tyle historii na historii, co z książek
Connie Willis.
W takich momentach tęsknię za pracą w administracji
publicznej, kiedy to szło się na wielogodzinne zebranie z ksiązką pod pachą,
albo sudoku, i trzeba było tylko nie tracić czujności rewolucyjnej, żeby się
odezwać w odpowiednim momencie, jak nas wywoływali (i powiedzieć oczywiście, że
to nie leży w naszych kompetencjach). A teraz jak na złość w robocie urwanie
łba.
Zebrałam się i zaniosłam wreszcie kozaki do szewca. Włącznie z
tymi, które kroiły mi nogę na plasterki. Obiecał, że coś wymyśli.
autorko! uratowałaś mi dzisiaj dzień! proszę o adres, wyślę laurkę lub cuś.
To może ty je na półbuty, a one cię na półplasterki?
Zawsze lubiłam ideę kompromisu…:)
Z bandytami nie negocjuję!
ale jak będzie nas chciał przerobić na sandałki, to się nie zgódź, dobrze?! my już nie będziemy… na te plasterki…