O IZBIE PRZYJĘC I KAWIE


Zupełnie zapomniałam o jednej książce, którą też skonsumowałam na plaży (właśnie mi się z niej wysypał piasek na stół), a zdecydowanie warto. Składa się z rozdziałów, każdy rozdział to opowieść innego bohatera, a wszyscy mieszkają w jednej dzielnicy Madrytu – Levapies (nie, nie byłam tam nigdy). "Kosmofobia" Lucii Etxebarria to świetna książka o multi-kulti, współczesnym społeczeństwie, gdzie ludzie pochodzący z różnych miejsc świata, kultur i o różnych poglądach żyją obok siebie, chodzą do tych samych knajp, klubów, sklepów. Bardzo madrycki klimat, troszkę Almodovara, dosłownie i w przenośni. Szkoda, że mało u nas literatury współczesnej europejskiej, nie-anglojęzycznej, ale za to tłumaczy się na bieżąco wszystkie potworki z USA. Przecież kulturowo Hiszpan czy Czech jest nam o wiele bliższy, niż uesyjczyk. 


Za to jeśli chodzi o seriale, to uesyjczycy nie mają sobie równych i własnie obywatelka Haniuta zaklopsowała mnie dokładnie do 2015 roku. Serialem (proszę sie nie smiac na głos) "Ostry dyżur". Oooo, zakochałam się w nich. Oczywiście, że jadę od pierwszego sezonu, gdzie George Clooney ma (z twarzy sądząc) jakieś 17 lat, wszyscy palą w stołówce szpitalnej, a połowa pacjentów (w tym dzieci) ma AIDS. Szalone lata 80-te, gdzie jeszcze nie zaczęła obowiązywać poprawność polityczna. W dodatku ten pierwszy sezon sposobem realizacji przypomina mi "Ósmego pasażera Nostromo". A przerób zgonów na odcinek mają chyba nawet lepszy, niż Jack Bauer. W porównaniu ze współczesną nędzą serialową w tym zakresie, gdzie w Housie co najwyżej jakiś czterolatek pokrwawi z odbytu przez chwilkę, jest to zdecydowany rarytas.


A teraz – żeby była klamra kompozycyjna, skoro zaczęliśmy od klimatów ibero – podzielę się przepisem na cafe bombon, czyli kawę cukierek. Jak się jest na Wyspach Kanaryjskich, to trzeba ją zamawiać na deser, bo pyszna.


Do małej szklaneczki, najlepiej przezroczystej, lejemy słodzone (to ważne, żeby było słodzone) skondensowane mleko.Podstawiamy pod ekspres i robimy małe espresso. W wersji bezekspresowej wlewamy ostrożnie – np. po łyżeczce – zaparzoną kawę, z tym zastrzeżeniem, że ma jej być mało i mocna. Tak na oko 2, 3 razy tyle, co mleka. Jeśli szklaneczka jest przezroczysta, otrzymujemy dwie warstwy – białą i czarną. Przed wypiciem trzeba to naturalnie rozbełtać, ale na początku jest ładnie.


Smakuje tak, jak się nazywa – jak kawowy cukierek (dodam, ze nie znoszę kawy z mlekiem, to zupełnie inny smak).


Smacznego, a ja wracam na izbę przyjęć.

 

O KUNIE I BOZYM NARODZENIU

 
(Widzę, że krzyk jednostki we Wszechświecie pozostał niezauważony, a ja NAPRAWDĘ mam jedno oko mniejsze i wyglądam jak Alex z „Mechanicznej pomarańczy”).

Fajny film widziałam. Momenty były, ale mało. „Adjustment Bureau” się nazywa, więc przetłumaczyli go na „Władcy umysłów”, oczywiście. Po piętnastu minutach poleciałam czytać opis na okładce, czy ten film to aby nie jest na podstawie opowiadania Dicka (bo kupiłam go, bo gram Matt Damon, którego mój mąz uwielbia, a i ja nie pogardzam). Jest na podstawie. Jest BARDZO Dickowski w klimacie. To się twórcom udało świetnie. Spartolone zakończenie, naturalnie, no ale. Warto obejrzeć dla klimatu, dla Matta, który – coraz starszy, z coraz bardziej perkatym nosem – jest bardzo dobrym aktorem i zupełnie fajnym facetem, dla zdjęć Nowego Jorku.

Taka sobie w tym wszystkim jest Emily Blunt, która kiedy gra, to gra nieźle, ale kiedy tańczy, to chyba nikt się nie nabierze, że jest profesjonalną tancerką. Wygina się i miota, a nie tańczy (tak jak Natalka Portman w ogóle mnie nie przekonała tańcem w „Czarnym łabędziu”, może i nauczyła się wygibasów, ale nie tańca; jedyny porywający taniec w tym filmie to końcowy Czarny Łabędź, czyli dublerka).

Podoba mi się ta fala powrotu do starego, dobrego sci-fi.

Na plaży udało mi się przeczytać (choć tam raczej wieje i sypie piachem) nową Tracy Chevalier, idiotycznie przetłumaczona jako „Dziewczyna z muszlą”, choć żadna dziewczyna tam żadnych muszli nie zbiera, tylko skamieniałe dinozaury. Nie jest to jej najlepsza ksiązka, a może to czasy były takie surowe, ale czyta się dobrze.

Oraz Vievegha – „Zapisywacze ojcowskiej miłości”, na którym płakałam ze śmiechu od pierwszej do ostatniej strony, i „Aniołowie dnia powszedniego” – mniej śmieszna, ale tez znakomita.

Wczoraj znajoma powiedziała „Tylko patrzeć, jak będzie Boże Narodzenie”, więc dziś w nocy przyśnił mi się ogromny supermarket, pełen gwiazdkowych ozdób, ubrań i prezentów. Obudziłam się zlana zimnym potem.

Aaa, i mamy kunę! Mówiłam już może?… N. odprawia codziennie wieczorem przepiękny staropolski Rytuał Wypędzania Kuny – biega z kijem do otwierania okien dachowych, wywiesza się z otworów i wali nim w dach – a i tak budzą nas nocne harce i tupanie.

Poza tym boli mnie gardło (aklimatyzacja) i chwilami mam ochote wejść pod stół i wyć. Ale nie zrobię tego, bo boli mnie gardło (a wycie raczej nie poprawi tego stanu) oraz musiałabym się zgiąć i wczołgać pod ten stół, a z moją dupą to już jest wyzwanie. Nie lubię wyzwań. Lubię leżeć.

ZIMNO MI


I po wakacjach. Z wulkanami. Nie wiem, dlaczego bardzo mnie ciągnie na wakacje w okolice wulkanów. Szampan w Saint Tropez w ogóle mnie nie rusza, muszą być kamienie, pył, zastygła lawa… Chyba mam bardzo wyboistą duszę.


Jeep na nas czekał. Stał sobie przed wypożyczalnią i patrzył mi głęboko w oczy. Nie ma fajniejszego samochodu na wakacje (o ile nie trzeba jechać za daleko).


W tym roku miałam kulinarną jazdę na puntillas de calamar. Nie są to, niestety, kalmarze nóżki, tylko bardzo, bardzo malutkie, świeżo wyklute (czy skąd one tam się biorą) kalmarzątka. Smażą je w takiej tempurze i są po prostu przepyszne. (Tylko proszę mnie tu nie nawracać, bo gdyby kalmary dostały ludzkie niemowlę, to też by je zjadły. To bestie bez sumienia).


Kalmarze nóżki też jadłam i zdziwiłam się, że jedną mają wyraźnie dłuższą. N. mnie doinformował, jak już skończyłam:

– To nie jest ich noga. Nie chciałem ci nic mówić, ale to jest ich ręka. One tym pakują sobie jedzenie do gęby.


Noga, ręka, potejto, potato. Byle chrupała i nie była zbyt gumowata.


Aha, i o kalmary pytać, czy saharyjskie. Bo afrykańskie niedobre. Muszą być te złowione przy Saharze.


A rybie spa są wszędzie. Akwaria z rybkami do pedicure stoją nawet w centrach handlowych. O dziwo, widziałam więcej facetów, moczących w nich nogi, niż kobiet (może nie tylko ja mam skojarzenia z pijawkami).


Plaża bosska. Wymoczyłam się w słonej wodzie, ciepłej, CIEPŁEJ!… Chyba na Fuerte jest cieplejsza woda, niż na Lanzarote. W Corralejo nic się nie zmieniło – a jeśli, to na lepsze. Spokojna, wakacyjna mieścina, gdzie znad szklanki cidry przy stoliku nad oceanem można się gapić na wielkie promy, kursujące między Fuerte a Lanzarote. Albo na pana, który pcha wózeczek z gaworzącą dzieciną, a w obu sutkach ma po srebrnym kolczyku. 


W willi naprzeciwko mieszkał sobie czarny sznaucer olbrzymi, który szczekał rano i było jak w domu.


Nigdzie nie mogłam dostać ulubionej galaretki do opalania Delial Garnier – była świetna, na bazie flawonów z kaktusa, przezroczysta, ale widać było, gdzie się człowiek posmarował; śmierdziało się przez chwilę jak butelka Wyborowej (bo odparowywał alkohol), ale nie lepiła się i dobrze się trzymała. Nie ma, wcięło. Są same mleczka (nie znoszę), olejki (także) oraz takie w sprayu, przezroczyste. Troszeczkę podobne do tej galaretki – też na wódce i wysycha, ale galaretka była lepsza. A może to ja byłam młodsza i dlatego…


Właściciel restauracji w El Cotillo (bardzo dobre ryby i crema catalana) nazywa się Manfred Lepiorz. Czyli nasz rodak, ze Śląska!… 


W czwartek doszłam do wniosku, że mam jedno oko mniejsze.


I całą noc padało. Pierwszy raz w życiu widziałam DESZCZ na Wyspach Kanaryjskich. Trochę mniej szkoda było wyjeżdżać, mimo, że nadal było 26 stopni, a morze – 23. Czego bynajmniej nie dało się powiedzieć po wylądowaniu na ziemi ojczystej. Siedzę w butach z futra. I raczej nie będzie mi potrzebne bikini chwilowo.


Mówicie, że jest nowy House?… I Mentalista?… Hm.



O INWAZJI


Ale numer z tym Butykiem.

Nie, nie jestem właścicielem Butyku (JESZCZE!… BUAAAAHAHAHHAHA – zaśmiała się wisielczo i błysnęła przekrwionymi oczami). To jak z heroiną: ten NA SAMEJ GÓRZE nie może być uzależniony, bo raczej biznes nie pójdzie.

Wszystkim bardzo dziękuję za życzenia.
Rzeczywiście, niedaleko już do setki (zacznę się martwić, kiedy będę miała do setki mniej, niż Polonez Caro).

Z okazji urodzin, kiedy już N. obsypał mnie prezentami i kiedy się spod nich wygrzebałam (m. in. jubileuszowy zestaw filmów z Audrey Hepburn, zapakowany w pudełko na kapelusze), to obejrzeliśmy film „Inwazja: bitwa o Los Angeles”.

Wspaniały film. Gromada aktorów ubranych w mundury znakomitych żołnierzy amerykańskich przez blisko dwie godziny popiernicza w kółko po dość lichej, zbitej z patyków scenografii i strzela do UFO. Przy czym UFO pokazywane jest z rzadka i pod dziwnym kątem, na wszelki wypadek. Jednego UFO nawet pokroili na kawałki, z tym, że dość niechlujnie i nie wiadomo w sumie po co. W ogóle w tym filmie wszystko jest nie wiadomo, po co: po co przyleciało UFO, po co rzucają żołnierzy do walki, po co ich wycofują, po co pęta im się między nogami zona Biga z Seksu w mieście, po co uruchamiają autobus, a następnie go wysadzają… I po co w ogóle ratowac Los Angeles. Takie więcej egzystencjalne to dzieło, z gatunku „Dokąd zmierzasz, reżyserze”. No bo wiecie, zagrała Michelle Rodriguez i nawet dekoltu nie pokazała?… Bez sensu.

Zjeżdżam na tydzień.

Wasz Nionio – daleki krewny, bliski obłędu.

 

O KRÓLIKU BUGSIE!!!!!


Że tak pozwolę sobie zacytować Królika Bugsa:

"I znowu zapomniałem skręcić w prawo w Albuquerque!"


Zapomniałam mieć depresję przedurodzinową (Hanka mówi, że spoko, w tym wieku już się ma sklerozę, a nie depresję przedurodzinową). To dziwne, od jakichś 15 lat miałam doła w urodziny, nie wiem, jak się odnaleźć. 


To może się nie odnajdę, bo tak jest zdecydowanie lepiej. Czy to zen, czy skleroza, czy maniewdupiewszystko, a może skok rozwojowy – jak zwał, tak zwał (byle nie zawał).


A propos zen: nie mogę wywietrzyć sypialni, gdyż albowiem na portefenetrze z zewnętrznej strony siedzi TAKI Heniek od Krzyżaków, i co uchylam drzwi, to chce się wedrzeć do środka. A przepędzić go nie mam serca, bo bardzo piękną sobie chałupę uwił, narobił się jak dziki. 


Ale pogoda ładna, nie?


(A TAM jeszcze ładniejsza, hue hue hue).



DWA DNI Z ALMODOVAREM


…czyli "po co komu mąż, kiedy jest DVD".


Lubię puzzle, a filmy Almodovara to trochę takie puzzle. W każdym filmie są szczególiki nawiązujące do innych filmów. FIlm, który kręci reżyser w "Przerwanych objęciach" to przecież "Kobiety na skraju załamania nerwowego". Przyjaciółka Leo z "Kwiatu mojego sekretu" jest pielęgniarką – specjalistką od transplantologii jak bohaterka "Wszystko o mojej matce", a jedna z powieści Leo to przecież scenariusz "Volver". Nieznośna matka Leo chce uciec z Madrytu na wieś, zupełnie jak w "Czym sobie na to wszystko zasłużyłam" (w dodatku to ta sama aktorka), a na wsi mieszka w tym samym domu, który zagrał w "Volver" (w dodatku to ta sama aktorka). 


Tylko na litość Boską, o co chodzi w "Pośród ciemności"????? Przepraszam, ale ja odpadłam w momencie, kiedy Carmen Maura karmi tygrysa i gra mu na bębenku, żeby – cytuję – przypomniała mu się Afryka. " A TIGER? IN AFRICA?" – że tak pozwolę sobie zacytować Pythonów, a poza tym strasznie się pogubiłam w tych ciemnościach. Może ten kwas, który brała siostra Mierzwa, przeniknął mi do mózgu przez osmozę, a może po prostu osiągnęłam masę krytyczną Almodovara i wywaliło mi bezpiecznik.


I wzruszyłam się na "Przerwanych objęciach" (nie, nie losem Penelopy Cruz, akurat Magdalena w ogóle mnie nie wzruszyła), kiedy uciekli na Lanzarote. Ja te wszystkie miejsca znam jak podszewkę własnego żakietu! El Golfo – czarna kamienista plaża ze skałą o dziwnym kształcie, dalej jest zjadliwie zielone jeziorko. Rzeźba Cezara Manrique na rondzie – te obracające się kule; Playa Famara!… Gdyby nie to, że za pięć (słownie: pięć) dni jedziemy na Fuerteventurę, to bym się zdenerwowała. A tak, to się wzruszyłam.


A N. się zdziwił. Nie wiem, dlaczego – w końcu to on mnie zostawił samą na cały weekend, a później nie rozumie, dlaczego kiedy wraca, to ja akurat spędzam czas w towarzystwie Agenta Smitha, przebranego za żyrandol.


(Tak, "Priscillę, królową pustyni" też sobie obejrzałam; to najśmieszniejszy i najpozytywniejszy film świata: "Ładny pies, jak ma na imię?" – "Opryszczka").



O KILKU DOBRYCH FILMACH


Mój mąz ma w ten weekend zawody łucznicze, a ja – paczkę starych Almodovarów. Ugotuję sobie spaghetti, będę się nim owijać i oglądać.

Na koniec tygodnia chciałam polecić kilka dobrych filmów o ostrych dziewczynach. Lubię filmy o ostrych dziewczynach, może dlatego, że jestem łagodną, pierdołowatą blond miągwą.

Nie pamiętam, czy pisałam o „Whip it” (piękny polski tytuł „Dziewczyna z marzeniami”) – bleee). Śliczna Ellen Page jeździ na wrotkach we wrotkarskim derby. Jeśli myślicie, że dziewczyny na wrotkach, w kabaretkach, mini i ostrym makijażu, to jakieś nudy – to koniecznie obejrzyjcie ten film. Roller derby to brutalny sport kontaktowy, trzeszczą żebra i strzelają łamane kości. Jak ktoś lubi Drew Barrymore, Zoe Bell czy Juliette Lewis – w mini i kabaretkach – to ma dodatkowe powody, żeby po ten film sięgnąć. Bardzo mi się podobał.

„The Runaways. Prawdziwa historia” po prostu wymiata. Jeśli ktoś lubi klimaty lat 70-tych, muzykę lat 70-tych, to od tego filmu nie można oderwać oczu. I uszu. Oglądałam go już chyba ze cztery razy i ciągle wracam. Kristen Stewart i Dakota Fanning są niesamowite, a na dodatek znakomicie śpiewają. Historia jest w zasadzie smutna – zespól się rozpadł, Cherie zaliczyła psychiatryk – ale może właśnie dlatego film nie jest powierzchowny. Ma świetny klimat, bardzo dobrze oddaje atmosferę tamtych czasów.

Pozostając w klimatach lat 70-tych, ich mody i muzyki – „Das Wilde Leben” jest opowieścią o zyciu niemieckiej modelki Uschi Obermeier. Film jest niemiecki. Aż się zdziwiłam, że taki dobry film jest niemiecki. Role Uschi – pięknej, wyzwolonej modelki – hipiski, kochanki Stonesów, niezłej agregatki – zagrała zjawiskowa Natalia Avelon; nie można od niej oczu oderwać (podobno polskiego pochodzenia). Duzo jest golizny, uprzedzam (albo zachęcam, jak kto woli), ale jakoś tak nienachalnie podanej, w amerykańskim filmie pół cycka to już skandal, a tu Uschi/Natalia przeważnie chodzi nago i nikt z tego nie robi problemu. I znowu – portret szalonych lat 70-tych, orgie, narkotyki, psychodela, hipisowskie komuny, chociaż na mnie największe wrażenie zrobiły ciuchy Uschi. Bardzo proszę o powrót mody z tamtych lat, uwielbiam takie kolory, kiecki i kozaki do tego. Dobra muzyka. Baaardzo fajny film.

No to jak już się rozpędziłam z tymi niemieckimi filmami, to jeszcze „Soul Kitchen” – już nie o dziewczynach, ale tez warto zobaczyć. Czasy współczesne (ale jest scena orgii, i to z urzędem skarbowym w roli głównej). Prościuteńka historia – jednemu chłopcu się marzy prowadzenie własnej restauracji, ale nie ma pieniędzy. Ale ma przyjaciół (niektórych nawet w więzieniu). Trochę śmieszny, trochę ciepły, z happy endem, ale nie hollywoodzkim, więc do przełknięcia.

Natomiast do ciężkiego obłędu doprowadzają mnie filmiki na początku legalnie kupionego DVD o tym, że ściąganie filmów z Internetu to kradzież. HALO?… A jak to się ma do faktu, że właśnie włożyłam do odtwarzacza kupione za ciężki szmal DVD? Strasznie wkurwiające. Jak również reklamy i sponsorzy, których nie można przewinąć. Rozumiem, na płytach z gazetek za złotówkę, ale na normalnie dystrybuowanym DVD ze sklepu? Zróbcie cos z tym, panowie dystrybutorzy, bo już i tak niewielu wam klientów zostało, więc dlaczego ich (nas) nie szanujecie?

O FITNESSIE


Ten świat uparł się wywołać u mnie efekt trwałego delirium tremens. Zacznę chodzić w kapturze albo w nikabie, bo zbyt szerokie pole widzenia mi nie służy. Na przykład wczoraj – co widzę? Plakat. Na plakacie pieczarka. Przedstawia się: "Ja, pieczarka. Jedz, baw się, pokochaj". 


Pokochaj GRZYB?…


W ogóle świetna reklama – poznaj pieczarkę, zaprzyjaźnij się z nią, pobaw, pokochaj, a na końcu zjedz. A później powtórz cały cykl ze szczeniaczkiem. I wszyscy zdziwieni, że młodzież jakaś nerwowa rośnie, a jaka ma rosnąć, jak uczy się ich kochać grzyby i zjadać przyjaciół!…


Albo kury. Też mnie denerwują.


Dlaczego ludzie puszczają kury luzem na łąkę? A jak te kury sobie pójdą? Nerwicy bym dostała codziennie wieczorem łapiąc kury i licząc. A jak się wymieszają z kurami sąsiadów? Skąd wiadomo, że te kury co przyszły nocować to są te same kury, co wyszły rano? Jak je rozróżnić? Trzy, pięć, no – tak do dziesięciu to chyba da radę, ale więcej? Zebra ma takie bransoletki z kolorowymi koralikami, zakłada się je na nóżki kieliszków, żeby się nie pomylić i nie wyżłopać cudzego wina. Ja bym coś takiego zakładała kurom na nogi. Więc może całe szczęście, że nie mam kur i się na to nie zanosi. 


Kupiłam sobie wczoraj ciuchy do fitnessu. Musiałam się czymś zająć, kiedy N. szalał po Decathlonie, więc weszłam w fitness. Są bajecznie kolorowe, mięciutkie, a ciuchach do jogi wspaniale się leży na kanapie, nic się nie wypycha na kolanach ani nie rozciąga. Choć może z tym topem w kolorze radioaktywnej żmii mamby do koralowych spodni to trochę przesadziłam.



PRASÓWECZKA


Dostałam maila, w mailu link, a w linku goła Ukrainka mnie zaprasza do wspólnej zabawy. Ja bym ją chętnie zaprosiła do ogrodu – chwasty mi się w lawendzie zalęgły, ale to by musiała cos na siebie narzucić. Niby jeszcze ciepło, ale sporo komarów. I innych błonkoskrzydłych. Nagość na łonie natury pod naszą szerokością geograficzną jest przereklamowana.

Z innych newsów, to czytam dziś przepiękny artykuł, jak to piłkarz pokazał tyłek na stadionie i dostał za to tylko 100 zł mandatu. No dobra – podobno to było pół tyłka – czyli wychodzi na to, że pokazanie całej dupy na stadionie kosztuje dwieście złotych. Moim zdaniem, opłaca się! Za jedyne dwie stówy?… Ale czy tylko do jednej trybuny, czy w ramach mandatu można zrobić widok panoramiczny i się obrócić dookoła, żeby wszyscy zobaczyli? Zresztą, i tak pokażą na telebimach, bo to zapewne jedyny ciekawy moment meczu. W końcu chodzi o polska ligę.

Oto, jak prezes broni swojego piłkarza:

„Ale Krzysztof Mazur nie zdejmował spodenek, tylko ściągnął je nieco, by sprawdzić bandaże na biodrze, gdyż po urazie musi je nosić. Nie zdjąłby przecież spodenek przed policjantami! To człowiek na poziomie. Studiuje.”

Panie prezesie, to nie jest tak, że jak studiuje, to już nie pokaże dupy. Wprost przeciwnie – vide ulotki 90% agencji towarzyskich – „Śliczne studentki całodobowo”. Pomyliło się panu z przedwojenna maturą chyba.

No i oczywiście hit tygodnia – „Spał z rozkładającymi się zwłokami konkubiny”. Założe się, że to ten sam typ faceta, który wynosi choinkę z domu w lipcu. A jak się mu mówi „Heniu, pozmywaj ten garnek sprzed miesiąca!” – to odpowiada – „ZARAZ”. Faceci sa mistrzami w odkładaniu na później obowiązków domowych i tak to się kończy. Pewnie się nawet ucieszył, że stara w końcu nie jazgocze i nie każe mu śmieci wynosić…

 

O NIEMIECKIEJ KUCHNI


W Hanowerze byłam. Na mistrzostwach świata w łucznictwie (czy tam Europy, ja się na tym nie znam). Było wspaniale – jakaś dziura pod Hanowerem, zawody w jednostce wojskowej, jak mi pokazali porcję lanczową, to się wzruszyłam (brunatne błoto z dziwnymi strzępami wylane na garść makaronu – ale za to na deser Haagen Dazsy). Wspaniały hotel pełen wypchanych zwierząt i czaszek z rogami. Znaczy myśliwski. Wspominałam już chyba, że bardzo lubię myśliwych. Nie ma jak pic (dość pospolite) wino pod wypchanym głuszcem. Po drugim kieliszku przepraszałam głuszca i knuliśmy razem plan ucieczki z tego strasznego miejsca. Ze ściany naprzeciwko łypał na mnie wypchany zając.

Atrakcję taka turystyczną powinni sprzedawać – „Kiepskie wino w naszym przytulnym otoczeniu czaszek i trupów”.

Najgorsze było menu po niemiecku i po żadnemu innemu. Na przykład, pół karty to były dania z pfifferlingen. Dwa dni mnie to pfifferlingen męczyło, a podawali to na trzydzieści sposobów, ale się bałam zamówić, bo diabli wiedzą, może to królik, a może jakieś warzywo, a może mątwa, a może smażona szarańcza.

Okazało się, że to grzybki kurki.

Na pamiątkę zawodów zjadłam curry wurst – oceniam to danie w kategorii „raz w życiu i nigdy więcej”. Alternatywą było jednak błoto ze strzępami.

Jestem jakoś bardzo szczelnie SPORT PROOF. Do tego stopnia, że nawet kibicowanie mi nie wychodzi. A pomyśleć, że mogłam zostać w domu i szydełkować. I oglądać „Trawkę”.

Pfifferlingen. Już wiecie co.

PS. Zapomniałam dodać, że najjaśniejszym punktem wyjazdu była piękna dama o imieniu Naomi, rasy Dandie Dinmont. Przyszła na tory i miała wszystko w nosie (jak ja, chociaż ja się nie zapierałam nogami, no ale nikt mnie nie ciągnął na smyczy). Najpiekniejsze było, kiedy wołało ją jakieś osiem osób, a ona akurat miała chwilę na przemyślenia i stała do nich tyłem, zapatrzona w dal. Melania była identyczna.