O CZERWONYM CURRY


No dobra. Wykończyłam Ally, a ona mnie – w skrócie: wykończyłyśmy się nawzajem i musimy teraz od siebie odpocząć jakiś czas. W zastępstwie padło na Nancy Botwinę.


Śnił mi się słoń.


Czerwone curry za mną chodzi. Zjadłam raz, zjadłam drugi – nie pomogło, nadal się wlecze. Pewnie chodzi o jakieś niedobory (mózgu, jak zwykle).



O BABLOWCU I KSIĄZKACH


Wielki Zderzacz Hadronów prawdopodobnie obali zasadę supersymetrii (mówili dziś w kolejce w warzywniaku). A ja prawdopodobnie, jak za chwile nie obalę półlitry, to mi bezpiecznik walnie.

Czytałam sobie wczoraj piękny artykuł o diecie tasiemcowej; jedna pani nazwała łykanie pigułek z tasiemcem „zapraszaniem tasiemeczki”. Po prostu cud, miód i orzeszki. Mówię Zebrze, że może tez bym zaprosiła tasiemeczkę, a ona na to, żebym sobie wzięła bąblowca – wlezie mi do oka i będą na mnie mówili „Ta bicz z krzywym okiem”.

No i dobrze.

Natomiast Sebastian Fitzek do końca normalny nie jest. Czytam trzecia jego książkę – akcja każdej to jak podróż bez latarki wzdłuż jelita cienkiego (żeby już tak pozostać w klimacie tasiemcowych metafor). Tyle zwrotów akcji przeżyłam ostatnio na drogach górskich w Galicji hiszpańskiej. W efekcie pod koniec przestaję już nadążać kto, co, komu i czym (tym bardziej, że chłopak NAPRAWDĘ nie bierze jeńców – co to dla niego zawinięcie kobiety szczelnie w folię do żywności, żeby zgniła żywcem, hej!). Ja jednak jestem prostolinijna i trochę mnie ta psychodela chwilami przytłacza… No ale Agatę Christie już cała przeczytałam, i to po dziesięć razy.

W dodatku trzeba zacząć odkładać ksiązki na wyjazd. Niemęczące i w miękkich okładkach (ostatnio oszaleli i przysyłają mi same twarde; nie lubię – strasznie długo schną po utopieniu w wannie).

O KOSZMARZE I STRIPTIZIE


Fatalny początek tygodnia – pół nocy nie spałam, bo oprócz zwyczajowych koszmarów dostałam specjalny koszmar de jour (a właściwie de nuit): groziło mi zdawanie egzaminu z filozofii. Miałam zajęcia z filozofii z Mecwaldowskim i ten pacan, okazało się, nie oddał do dziekanatu arkuszy z ocenami. I teraz uczelnia miała wysłać wszystkim termin egzaminu z filozofii. Obudziłam się zlana zimnym potem, bo za nic na świecie nie zdałabym teraz filozofii.

I tak nie spałam od jakiejś trzeciej nad ranem, przerażona, że przez Mecwaldowskiego odbiorą mi wyższe wykształcenie.

Jestem tak niewyspana, ze aż mi w uszach dzwoni. A tu wypadałoby pchać taczki obłędu jak Byron.

PS. Dlaczego pilot wysadził z samolotu panią, która robiła striptiz w przejściu?… Czym może zagrozić współpasażerom goła baba?… A przynajmniej nie było nudno – a wiadomo, jak na dłuższych lotach potrafi się czas dłużyć. Już naprawdę, przesadzają z tym bezpieczeństwem na pokładzie.

O TASERZE


Ale tydzień był. Święty Jacku z pierogami. Ledwo żyję, tyle atrakcji (a sandacza o drugiej w nocy, smażonego na masełku, lepiej nie jeść, to tak na przyszłość, choć trudno będzie, bo był pyszny). Wlokę za sobą zakurzony ogon.


A Ruskim pieprznął o ziemię kosmiczny transportowiec PROGRES. No trochę nie trafił w orbitę, biedaczek. Ciekawe, co wiózł, skoro nie podają miejsca, w którym spadł. Nie tylko ja miałam intensywny tydzień, jak się okazuje.


Dziś rano zabił mnie pan Bukartyk dyptykiem o zdziwieniu. Część pierwsza byla o skórce od banana na Ursynowie (że niby skąd się tam wzięła), a druga – o tyranozaurze na poboczu. "Park Jurajski w każdej gminie" jako polska odpowiedz na kryzys. Wyłam przez kwadrans. 


Tak na zakończenie tygodnia obejrzeliśmy właśnie "Czym sobie na to zasłużyłam" Almodovara. Ooooo matkooooo!… Ale film. ALE FILM. Jak będę duża, to też taki napiszę. Natychmiast dostaje zakładkę "Ulubione". Wszystko tam jest, wszystko po prostu, nie da się opisać ludzkimi słowami, już sam początek wbija człowieka w fotel, a później jest coraz weselej. Teściowa, która kolekcjonuje drągi i przynosi jaszczurki z parku, syn który handluje heroiną, drugi syn, ktory się sprzedaje pedofilom, sąsiadka – przemiła prostytutka, mąż – taksówkarz, który podrabiał charakter pisma Hitlera, a nad tym wszystkim – Carmen Maura. Jest morderstwo, jest szalona kleptomanka, jest śliczna dziewczynka z kręconymi włosami, obdarzona NADNATURALNYMI MOCAMI… 


PS. SZLABAN na kupowanie sukienek. Od natychmiast. Wynajmę strażnika z taserem, który będzie mnie pilnował. Tylko poważne oferty.


 

O KSIĘŻNEJ I AUTOSTRADZIE


Piąty sezon Ally w ogóle mi nie robi. Nie wiem, czy to we mnie się coś wypaliło, czy w twórcach, ale jakoś tak się nie trzyma kupy, rozłazi w szwach i Ally to już nie ta sama Ally. 


Ale ponieważ trzeba szukać pozytywów, to bardzo mnie podniosła na duchu informacja, że hiszpańska duchessa, Księżna Alby, Cayetana, lat 85 (słownie: osiemdziesiąt pięć w systemie dziesiętnym), wychodzi za mąż za faceta młodszego od niej o jakieś nędzne 30 lat. Uwielbiam ją, za każdym razem, jak jestem w Hiszpanii, to ona jest w telewizji i w gazetach. To jest taka hiszpańska Paris Hilton chyba. Za pierwszym razem, jak ją zobaczyłam w telewizji, myślałam, że to reportaż o ofierze jakiegoś zwyrodniałego chirurga plastycznego (no dobra, jest odrobinkę, troszeczkę, ciut PRZERAŻAJĄCA na pierwszy rzut oka), ale od tamtej pory bardzo się z nią zżyłam. Zawsze jest na zdjęciach z co ostrzejszych imprez, sporo jest także jej fotek w bikini. Morowa babka, jak to się niegdyś mawiało.


Autostrada Wielkopolska także mnie podniosła na duchu (choć nie widziałam jej w bikini), albowiem zaraz za zjazdem w Zgierzu, patrząc w kierunku Poznania, po prawej stronie postawili KFC, a po lewej Burger Kinga. Chyba ktoś z zarządu autostrady czyta mojego bloga, jak słowo daję!… Lepszego prezentu mi nie mogli zrobić. 


Drink bar w hotelu natomiast również mnie podniósł na duchu, choć później zepsułam soczewkę kontaktową i umywalkę, ale to już zupełnie inna historia.


 

O GRZYBACH I DIABLE TASMAŃSKIM


Bardzo owocny weekend. Wydaliśmy za mąż najmłodszą koleżankę z roboty, co jak wiadomo jest wydarzeniem radosnym, a przynajmniej za takie lubi uchodzić. Nowa komórka społeczna zawiązywała się we Włocławku, w ślicznym kościółku nad Wisłą. Otoczonym slumsami. MASAKRA. Najatrakcyjniejsze tereny, nad samą rzeką, są zastawione walącymi się kamienicami, w których mieszka sól tej ziemi, rzadko trzeźwiejąca. 


Obrazek z wczoraj: śliczna panna młoda, kolejka wysztafirowanych gości do składania życzeń przed kościołem, ryż, konfetti, a tu spośród okolicznych ruin wychodzi tropiąc węża osobnik w bluzie z kapturem i na oczach wszystkich sika na siedemnastowieczny kościół. Kilku gości weselnych chciało go stłuc, ale po pierwsze, byli w garniturach, a po drugie, skończyłoby się procesem w obronie młodzieńca, który mógłby na przykład stracić równowagę, przewrócić się i uderzyć w głowę. Bo tak działa system sprawiedliwości w naszym kraju.


Analizując rzecz socjologicznie, był to na pewno – NA PEWNO – krzyk rozpaczy jednostki wykluczonej, która poczuła się zmarginalizowana i poruszona kontrastem  pomiędzy swoim obecnym życiem i wizją własnej trudnej przyszłości, a orszakiem Państwa Młodych. Ale żałuję, że jednak nie dostał w ryj na miejscu.


Straszne są te klimaty Włocławka, tym bardziej, że to miejsce naprawdę ma potencjał i powinno być perełką i wizytówką miasta, a nie takim smutnym pobojowiskiem.


W drodze powrotnej panowie, wzruszeni ceremonią, śpiewali "Już mi niosą butlę z freonem", a kolega optymistycznie zagajał "Ale słuchajcie, to znaczy ze nie jesteśmy jeszcze takimi starymi grzybami, skoro pojechaliśmy na ślub do Włocławka i wracamy i jeszcze mamy ochotę na grilla, nie?". Trzeba mu było z całą brutalnością uświadomić, że – niestety- JESTEŚMY. Jesteśmy już starymi grzybami, choć może faktycznie ruchliwymi. Taka wesoła, zrywna grzybnia. 


Grill się odbył, panowie przyjęli odnośne procenty (no dobra, pani też za dekolt nie wylewała), po czym 1/3 imprezy poszła spać, a pozostałe 2/3 wysłało o godzinie 1.43 SZALENIE zabawnego SMS-a do kolegów, którzy nie pojechali na ślub, po 15 minutach oczekiwania poczuło się rozczarowane brakiem odpowiedzi i również poszło spać.


(To tyle w kwestii niebycia grzybami).


A ja wczoraj zrobiłam przelew za urlop i cała już jestem oczekiwaniem na  wyjazd na Kanary. Z moim najdroższym mężem.


Który jest pierwowzorem diabła tasmańskiego z kreskówek, na urlopie też. Nie potrafi przyjąć pozycji statycznej, ponieważ cały czas dokądś zapierdala, spowity w obłok kurzu.


Na przykład taka wakacyjna zdawałoby się oczywistość: siadamy w barze i sączymy kieliszek wina.


W momencie związania się z moim ukochanym małżonkiem musiałam wykreślić z mojego słownika pojęcie "sączyć". Od dziesięciu lat niczego nie wysączyłam. Kieliszek wina muszę wypić duszkiem, a najlepiej jednym haustem, żeby zdążyć za moim mężem, który już stamtąd wychodzi. W restauracji, kiedy przynoszą nam dwa talerze, on połyka z gulgotem jedzenie i płaci rachunek, podczas gdy ja właśnie podnoszę do ust pierwszy widelec. 


Dziś, kiedy na 10 sekund spuściłam go z oka, zastałam go z gazowym palnikiem, niszczącego trawę na ścieżce pomiędzy kostką.


Nasz kolega ujął to tak: ja jestem XVII – wieczną Prowansją, podczas gdy mój ukochany mąż to XIX – wieczna rewolucja przemysłowa. Bardzo mi się to spodobało.


(Tzn. najpierw rzuciłam się na niego z pazurami, żeby wydrapać mu oczy, bo pierwsze co do mnie dotarło to to, że zasugerował, że JESTEM STARA, ale jak już zostałam odciągnięta i lekko ostygłam, to mi się spodobało).



O SAMOLOTACH I GĄSIENICY


Denerwuje mnie w tych amerykańskich serialach / filmach, jak oni mówią "Za czterdzieści minut mam samolot" – oczywiście, znajdując się wtedy w hotelu, kompletnie nie spakowani, albo w domu, w szlafroku, albo w biurze, bez walizki.


A za czterdzieści minut mają samolot. Czy oni wiedzą, JAKIE KORKI SĄ NA LOTNISKO?… 


I tak rozumiecie to mówią, rzucają lekkim tonem.


NIEWYOBRAŻALNE dla mnie.


Jak ja mam samolot za 40 minut i nie jestem już wówczas dawno odprawiona, za bramkami bezpieczeństwa, nie stoję w Relayu i nie przeglądam książek, ewentualnie nie wącham perfum albo nie przymierzam apaszek – to znaczy, że umarłam. 


Spóźnienie się gdziekolwiek jest dla mnie niewyobrażalne, ale spóźnienie NA SAMOLOT?… Mój mąż twierdzi, że dzięki mnie zna już wszystkie zakamarki większych lotnisk w Europie, bo zawsze jesteśmy dwie godziny wcześniej. Widocznie psychopaci tak mają – muszą być dwie godziny wcześniej na lotnisku, inaczej dostaną wylewu.


A już wywołanie po nazwisku z gejta to jest dla mnie szczyt poniżenia. Na samą myśl, że moje nazwisko miałoby być WYCZYTANE, dostaję nerwowej wysypki. Przecież na lotnisko się przybywa w jednym celu – jednym (1). I dorosły, odpowiedzialny człowiek nie jest w stanie zapanować nad realizacją tego celu?… Jednego naraz?… (Przy czym zauważyłam taką prawidłowość, że na Okęciu w 8 przypadkach na 10 wyczytują nazwiska znane z ław poselskich i senatorskich; uwielbiam ludzi typu "świat to moja spluwaczka").


I na tych amerykańskich filmach się denerwuję i już. Przy scenach typu:

ONA: Spóźnisz się na samolot.

ON: Nie spóźnię się.

ONA: Ale kochasz mnie?

ON: Tak.

(Całują się w deszczu, a za nimi czeka taksówka; samolot za 32 minuty).

… normalnie mnie telepie i na miejscu taksówkarza zdzieliłabym ich po głowach trójkątem odblaskowym normalnie.


Więc z tego zdenerwowania moczę kurki. Sierpień miesiącem pomidorów i kurek. Szkoda tylko, że nie ma usługi "Myjnia grzybów", bo to najniewdzięczniejszy etap ich obróbki. Jest "MYJNIA ŁOSIÓW" – osobiście widziałam na własne oczy, ale za grzyby się jeszcze sektor prywatny nie wziął ("Mycie grzybów z dojazdem do Klienta").


A mój mąż wczoraj woła mnie z tarasu "Pozwól! Ktoś do ciebie!" – i faktycznie, na krześle siedziała przepiękna, długa jak palec, zielona, tłuściutka gąsienica. Zdjęłam ją z oparcia, a ona owinęła mi się dookoła palca i ścisnęła. I teraz nie wiem, czy to miał być przyjacielski uścisk na powitanie, czy chciała mnie udusić.



O PRZYPALONYCH KOTLETACH


W Zoo w Australii urodziły się cztery diabły tasmańskie.


A ja przypaliłam patelnię schabowych przez Lisę Cuddy, która w czwartym sezonie Ally występuje jako Kobieta z Penisem. Oraz przez Roberta Downeya Jr. (czy o nie jest SŁODKI w tych okularach?…). 


(Gdyby mi ktoś, dziesięć lat temu, zasugerował, że większą satysfakcję będzie mi sprawiała patelnia schabowych, niż kariera w administracji publicznej, i że za dziesięć lat będę miała generalnie wylane na jakąkolwiek karierę, to bym mu podrapała twarz. Jak to nigdy nic nie wiadomo).


W ogrodzie mam Wyrzut Sumienia w postaci krzaków z borówką amerykańską, niezebraną (Pierwsza-Zona nigdy by do tego nie dopuściła). A ja się boję, bo na borówce siedzą ROBAKI (Hanka miała kiedyś świetnego lekarza, chyba nawet z zezem, który twierdził, że "Robaki, robaki, wszędzie robaki, wszystkich nas zjedzą robaki" – i trochę poniekąd się z nim zgadzam).


Oraz – czy to nie zagadkowe, że zarówno Moc Rycerzy Jedi, jak ogórek mają swoją Ciemną Stronę?…



O TYM, ŻE NIE JEST DOBRZE


Jakoś mnie wszystko ostatnio wkurwia. Tryb Lisek Nerwusek mi się włączył.


Pomyśleć by można, że W MOIM WIEKU to już powinnam być naprawdę Zblazowanom Cynicznom Zimnom Sukom i naprawdę niewiele mnie powinno wytrącać z równowagi (oprócz niekompletnej dokumentacji odbiorowej, naturalnie).


Tymczasem na przykład dostaję regularniej żyły za każdym razem, kiedy osobnik w samochodzie obok wywala peta za okno. Zbieram się w sobie i odliczam godziny do dnia, w którym zdobędę się na odwagę, wyjdę z pojazdu i wrzucę mu go z powrotem do środka do samochodu (najchętniej oczywiscie wsadziłabym mu / jej tego peta głęboko w dupę, ale nie mam narzędzia).


Albo – stacja benzynowa. Pani przed nami zatankowała, zapłaciła, wsiadła do samochodu i co? Zadzwoniła jej komórka. Którą pani odebrała i radośnie rozmawia z rozmówcą. Stojąc przy dystybutorze. No bo co. Ktoś jeszcze chce tankować? Jego zasmarkany problem, ona rozmawia.


Niech ja już kogoś zamorduję, i niech mnie wsadzą, i niech mam spokój (i będę spotykać wyłącznie charyzmatyczne włochate lesbijki i apodyktyczne klawiszki i sporadycznie mojego męża, który w wolnych chwilach pomiędzy zawodami łuczniczymi będzie mi przynosił cebulę).


Ewentualnie poproszę namiary na dilera dobrych psychotropów, takich, po których człowiek siedzi w kącie, wszystko mu jedno i cieknie mu ślina z kącika ust. Bo na aspirynie i solpadeinie to już daleko nie zajadę. 



PAJĄKLIWIE

 

Kupiłam N. dokument o Ayrtonie Senna i wsiąkłam.

 

Zacznijmy może od tego, że wszyscy wiedzą, jaka jest moja opinia o sporcie: sport boli, śmierdzi i robi krzywdę. Nie, żebym od razu miała wszystkich sportowców za półmózgów… Ale większość. To samo, jeśli chodzi o komentatorów sportowych. Więc chyba nie dziwne, że jak on wczoraj odpalił DVD, to ja się obłożyłam Sebastianem Fitzkiem, serwetką, sudoku, iPadem, winem i katalogiem hoteli „Paradores”.

 

Wszystko to po kilku minutach odsunęłam precz i gapiłam się na Sennę.

 

Nie znoszę Formuły1, tam się NIC NIE DZIEJE. Zupełnie jak na meczu piłki nożnej. Można zwichnąć szczękę od ziewania z nudów.

 

Więc nie wiem. Albo ten dokument rzeczywiście jest wyjątkowy (nagroda na festiwalu Sundance), albo już nie ma takich sportowców. W ogóle albo mało jest teraz wyrazistych ludzi, albo media są głupie i ze wszystkich robią idiotów. Dawno nie trafiłam na film akcji, który bym oglądała z takim zainteresowaniem, jak przepychanki Senny z Prostem na torze w Japonii. W ogóle te bolidy wtedy, zasady na torze, nawet ciuchy kierowców – miały w sobie coś pionierskiego, jak pierwsze loty w Kosmos albo nie wiem. Zdobywanie Dzikiego Zachodu. I materiały archiwalne- ciepłe kolory kliszy ORWO.

 

Bardzo, bardzo tajemnicza sprawa. Ale fanem Formuły1 nie zamierzam zostać, żeby to było jasne, bo nie rozróżniam tych dzisiejszych kierowców. No – Fernando Alonso, bo robi bardzo ładne okulary i bransoletki i dobrze mu w czerwonym (to powinna być w ogóle podstawa zatrudniania kierowców F1).

 

Sebastian Fitzek też dość obiecujący (zaczęłam od „Kolekcjonera oczu”, oczywiście).


A na pająki latoś klęska urodzaju. Może dlatego, że babie lato mamy mniej więcej od połowy maja. Za to dla odmiany jesień ma byc mroźna. Musze wymyslić przynajmniej trzy powody, dla których nie emigruje na Kanary.