O TYM, ZE SOBIE STAD JADE NA KILKA DNI


Mam ochotę, jak John Cleese na planie "Sensu życia", wskoczyć w jakimś zatłoczonym centrum handlowym na ławkę i wrzasnąć "Który z cholernych Zulusów odtańczył taniec deszczu?…" – zaczynam się bać, źe to się NIGDY nie skończy. No chyba, że złożymy kogoś w ofierze. Jakieś typy?…


Jedziemy do Santiago de Compostela, poprosić Świętego Jakuba, żeby coś poradził. Bo mi się kończą nici do robienia serwetek na uspokojenie. 


Pytanie z jednego z moich ulubionych forów: "Czy zerwalibyście znajomość z 40-letnim mężczyzną, który ma romans z 15-latką?…"



O ZWIERZĄTKACH


Żaba wróciła, ale jest w śpiączce i leży pod tlenem. Wykończy mnie ten serial, a oglądam go TYLKO dlatego, że w porównaniu z Ally jestem ucieleśnieniem rozsądku i zdrowia psychicznego. Jeszcze nigdy nie kopnęłam małego dziecka, na przykład. I minęło mnóstwo czasu, kiedy ostatni raz śpiewałam do żarówki (choć zupełnie niedawno wyłam przez pół Sylwestra do mikrofonu „Atomic”, ale nie wiem, czy to się liczy).

Niezawodna Hanka przysłała mi na imieniny wspaniała literaturę skandynawską. Pierwsze zdanie z obwoluty: „Czego brakowało dziewczynce z całkiem zwykłego, dobrego domu, że zaczęła oddawać się starszym panom?”. A tymczasem czytam „Solar” Mc Ewana, bo potrzebna mi do życia czarna komedia. Żeby nie zwariować.

W miejsce uschłej brzozy kupiliśmy lipę. Jest piękna.

Fasadę domu wokół drzwi zamieszkały pająki, chociaż podobno kosarze to nie sa pająki (tylko kosarze). Dla rozróżnienia nazywam je Heniek1, Heniek2, Heniek3… do Heniek9 włącznie. Podejrzewam je o płeć męską, bo gdzieś mi się obiło o uszy, że pająki zjadają mamusię w momencie przyjścia na świat (że tez mój mąż nie wpadł na taki pomysł). Siedziała tam też ćma, biała i puszysta (jak zdrowa ropucha*), ale od dwóch dni jej nie ma. Mam nadzieję, że Heńki nie mają z tym nic wspólnego, bo bym musiała z nimi POWAŻNIE POROZMAWIAĆ.

* Bo znacie ten kawał o ropusze, oczywiście?…

– Ropucho, powiedz, dlaczego ty jesteś taka brzydka?…

– A bo jestem chora, jak wyzdrowieję, to będę biała i puszysta!

 

SMUTNAWO


Dajcie spokój, temu małemu utopili żabę w sedesie, załamałam się wczoraj. A tak już dobrze szło!…

W ogóle trafiam ostatnio na miny, nareszcie udało mi się upolować „Kurczaka ze śliwkami” – miałam nadzieję na takie drugie „Wyszywanki”, niestety „Kurczak” jest o wiele smutniejszy. Bardzo dobry, ale smutny.

Szczypawka się obraziła na mnie i na Zebrę, ponieważ dokonałyśmy zamachu na jej paznokcie. Ja trzymałam, a ciocia sadystka cięła. No i koniec, pies nas skreślił.

Z butami tez nie wyszło. No, chyba, że gumowe brokatowe japonki to nie buty?…

Wszystko przez pogodę. I te plamy na Słońcu, podobno rekordowe.

 

O WIEPRZOWINIE I STRAŻAKACH


A dziś rano mijaliśmy ciężarówkę z wielkim napisem „WIEPRZOWINA”. I zrobiło mi się smutno i przykro.

A później pomyślałam, ze może nie powinnam tak brać wszystkiego do siebie. I nieco poweselałam.

Następnie otworzyłam kefir, który napluł mi na czarna spódnicę i nastrój poprzedni powrócił. Tak to jest z tym zdrowym odżywianiem (podobno w kefirze jest alkohol! Z tym, że mało; ciekawe, ile by trzeba wypić, żeby się natrąbić).

Przez te ostatnie burze chodzę jakaś naelektryzowana; najchętniej dałabym komuś w mordę, bo ręka mnie swędzi.

O proszę, właśnie na patio zajechał z fasonem wóz strażacki i wysypali się z niego bardzo przystojni mężczyźni. Niestety, w kaskach i z butlami tlenowymi na plecach (więc to raczej nie striptizerzy przysłani mi na imieniny). Poniewaz chyba nie chodzi o kotka na drzewie, jakbym nie wznowiła transmisji, to mówiła do was tłusta Ripley.

NO TO O JESZCZE JEDNYM SERIALU

 

Jak już nam tak dobrze idzie z serialami, to jeszcze słówko o M.A.S.H. Uwielbiam Klingera. Podziwiam jego odwagę w doborze fasonów i kolorów. Wszystkim strojom Klingera dodają szyku jego wspaniale krzywe nogi (jak u Carrie Bradshaw), na dodatek porośnięte gęstym czarnym futrem, a także analogiczne futro wydobywające się górą z kreacji wieczorowych (zwłaszcza dekolt – łódka w jego wykonaniu skłania człowieka do refleksji i głębokiej zadumy nad sobą).

 

Tylko, że naprawdę twórcy serialu nie zachowali umiaru. Przypominam, ze trwa wojna, a Klinger do każdej sukienki czy kostiumu nosi inne buty i dodatki! Z torebkami włącznie! Czy żołd szeregowca był w stanie uciągnąć takie wydatki? No dobra, umówmy się, że część z tego sprzedaje na miejscu Koreankom (musi! Inaczej nie miałby miejsca w namiocie!). Ale etola z lisa?… W każdym odcinku inne kolczyki?… Lakierki na koturnie w kolorze nude?… (ostatni odcinek trzeciego sezonu). Stroje wieczorowe?… Musiałby dostawać co tydzień paczki wielkości mojego biurka!…

 

A na mieście coraz gęściej wiszą oferty „Sprzątanie w bieliźnie”. To znaczy… NAPRAWDĘ ktoś zamawia taką usługę?… Na poważnie?…

 

Nie wiem, nie rozumiem tego świata, acz bardzo kiedyś miałam wesoły dzień, kiedy koleżanka z pracy zamawiał striptizera na wieczór panieński. Najpierw negocjowała z nim przebranie (bo w ogłoszeniu miał strój z pochodnią, a ona mu tłumaczyła, że to niskie mieszkanie będzie), a później doliczyła mu dodatkowe 15 minut tańca, bo za długo pił drinka.

Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach. Trzeba to docenić (powiedziała, udając się do internetowego sklepu z butami) (żartowałam!… nie wezmę butów do gęby przez miesiąc, obiecuję).

O STARZENIU SIĘ


Proszę się nie śmiać, albowiem odkryłam serial Alli McBeal. Tak, wiem, WSZYSCY już go dawno obejrzeli. Ja nie. Widziałam kiedyś ze trzy odcinki, wyrwane z kontekstu, doszłam do wniosku, że chyba nie lubię i odpuściłam.

I teraz oglądam i mam żal, że tyle czasu w życiu straciłam na oglądanie głupiej Carrie, kiedy była Alli! Bardzo ją pokochałam, za to, że jest TAK walnięta, że nawet ja jestem przy niej wcieleniem normalności i opanowania. Tę od stanika na twarz też kocham. I Fisha, który maca kobiety po podbródkach. Ta para ślicznych mnie wkurwia, żeby nie było, że się tak rozpłynęłam z miłości, że zaraz wsiąknę w wykładzinę.

(Wiem, macie to w dupie, bo wszyscy już dawno widzieli Alli).

Natomiast mój mąż JUŻ ZACZYNA – przywlókł w sobotę torbę prawdziwków. Małych i dość robaczywych (a to dziwne, bo podobno grzyby są robaczywe, jak jest sucho, nie?). Zgadnijcie, KOMU popylały po ręce bardzo żywiutkie i skoczne stonogi, co siedziały między ogonkiem a kapeluszem. Muszę wyszukać w kodeksie karnym jakieś paragrafy na molestowanie grzybami przez współmałżonka, bo coś mi się widzi, że PO DOBROCI to nic z tego nie będzie i starość mnie dopadnie upychającą gąski w słojach. Łyżeczką.

A wolałabym oczywiście pomarszczyć się nad błękitnym oceanem, z kieliszkiem wina w łapie. 

O KIEŁBASIE (DLA ODMIANY)


(Bardzo dobry film, ale przeraźliwie smutny. I bardzo straszny początek, ostrzegam. Zakończenie tylko takie troche za bardzo amerykańskie. Bardzo ładna aktorka Francuzka i nie wykorzystany wątek książki, którą pisze. Gdyby było więcej scen o tym, jak zbierała do niej materiały, co w nich znalazła – byłby jeszcze lepszy).


W piątek natomiast mąż kupił mi…


(Brylant! – pomyślą sobie niektórzy, a zwłaszcza niektóre, te młode przypuszczalnie).


…kiełbasę.


I to nie byle jaką, bo chistorrę. Taka cienka jak palec, surowa, bardzo paprykowa kiełbasa, podzielona na małe odcineczki, ugrzana jakkolwiek bądź (z wody, w cidrze, w piwie pewnie też by się obroniła, z patelni) – to jest cud świata. W San Sebastian się na nią rzucałam jak nie przymierzając fetyszysta na podwiązki. Ależ się obżarłam. Nawet wolę chistorrę, niż brylanty, bo brylant ze świeżutką bagietką tak nie smakuje. 


(Tak, jestem kobietą, która woli kiełbasę od biżuterii. Powinnam przytyć jeszcze 300 kilo, zapuścić brodę i każdy cyrk mnie kupi z pocałowaniem w rękę i jeszcze mąż na mnie zarobi).


I bardzo proszę o jednoznaczne stanowisko, czy już jestem celebrytą. Bo jeśli tak, to mam pewne obowiązki i muszę się do nich przygotować, bo ja mało spontaniczna jestem. A tu trzeba by jakiś pokój hotelowy zdemolować, obrzygać przechodniów z balkonu, publicznie wypuścić sutek na zwiady albo przynajmniej nasikać po pijaku do donicy w fuaje… To ostatnie może być trudne do wykonania w naszym ulubionym hotelu w Madrycie, bo tam nie stoją donice, tylko takie wysokie rury z onyksu, w których palą się świece. Obawiam się, że mogłabym wpaść do niej do środka i poparzyć sobie tyłek, ale obowiązek to obowiązek!


 

O DUCHACH NA WEEKEND


Cos BARDZO ważnego miałam napisać, ale pan Mann puścił „Soul Dracula” po… chyba po japońsku?… I trochę mi eksplodowała czaszka. Ledwo sobie przypomniałam, jak się nazywam.

Za to bardzo dobrze mi się spało. Nie wiem, o czym to świadczy, jeśli człowieka usypiają walące pioruny i łomot deszczu o dach.

Mam na weekend film o duchach z Mattem Damonem. Ha!…

O LEKTURZE


W moim obecnym stanie psychicznym mam ochotę tylko siedzieć w kącie i jeść piasek, wiec chyba sama jestem sobie winna, oglądając końcówkę sezonu ósmego Jacka Bauera.

Sympatyczna rzeźnia, która nastąpiła po tym, jak Jack zwątpił w prawo i sprawiedliwość (ups… z małych liter, tak?) dały mi nadzieję na jakiś spektakularny finał, w którym zginą prezydenci, oficjele z ONZ, a na końcu sam Jack Bauer. Ale oczywiście, jak mówią na mieście, nie zarzyna się dojnej kury znoszącej złote jaja, i podobno ma być sezon dziewiąty, toteż Jack się rozkleił jak za długo gotowany makaron pełnoziarnisty i zamiast zastrzelić tego świńskiego blondyna, to mu odpuścił, gdy tamten się usmarkał, zaszlochał i wyznał, iż posiada nieletnią córeczkę. I od tego momentu wiedziałam, że z odważnego zakończenia nici.

Naprawdę, mam ochotę złapać Jacka za szyję, wysyczeć mu do ucha jak Ripley w trzecim „Obcym”: „Byłeś w moim życiu tak długo… Niczego innego już nie pamiętam” i wskoczyć z nim do zbiornika z roztopionym ołowiem. Bo inaczej nie ma wiadomo jakiej części anatomii męskiej we wsi, to się NIGDY kurwa nie skończy.

Antek Bourdain mnie chwilowo zdenerwował, bo nową książkę zaczął od opisu polowania na foki. Nie jest to temat dla mnie obojętny, więc się poryczałam (spoko, ostatnio dużo ryczę) i teraz ksiązka leży i ma karę. Nie wiem. Może po prostu wyrwę wstęp albo go skleję.

Więc czytam „Obsoletki” Justyny Bargielskiej. Świetna książka, wspaniały styl. Trudny temat, dziewczyny w ciąży – może sobie przełóżcie lekturę na czas, kiedy małe ssaczę będzie wam już posapywało w beciku, ale bezwzględnie warto.

Czytała któraś coś Kate Morton? Bo widziałam na lotnisku i zastanawiam się, czy warto, czy jednak za przeproszeniem rozlewisko.


 

TARRAGONA, TARRAGONA


W tamtą stronę lecieliśmy do Barcelony z kurzym przyjęciem, że tak pozwolę sobie zapożyczyć z anglosaskiego. Dziewczyny miały koszulki z napisem „Eva is single until 13.08.2011”, nastawione były dość konkwistadorsko i mam nadzieję, że wieczorek panieński udał się szampańsko (a raczej cavovo), ale wesele Ewy jest nadal aktualne, czego życzę z całego serca.

Obok mnie w samolocie siedziała dziewczyna z rodzaju, który myślałam, że już wyginął. Dżinsy, plecak, koszula w kratę, a jak wyciągnęła z plecaka pamiętnik, oprawiony w czerwone płótno i zaczęła w nim gryzmolić, to doszłam do wniosku, ze może jest jeszcze nadzieja dla tego świata. Natrzaskała ze trzy strony (po hiszpańsku), następnie wyjęła z plecaka jakiś list i potwornie się nad nim poryczała. Płakała z godzinę. Mam nadzieję, że to tylko jakiś gnojek z nią zrywał (i za trzy miesiące nie będzie go pamiętać), a nie cos poważniejszego.

Tarragona jest… Trochę dziwna. Przepiękna, długa i dość unikalna jak na hiszpańskie warunki, bo z żółciutkim piaskiem, plaża – całkowicie odcięta od miasta torami kolejowymi. Są tylko dwa przejścia na nadmorski deptak, czyli z części starówkowej trzeba się nieźle nachodzić. Z kolei samo miasto trochę chaotyczne – bardzo ładne kawałki (np. główna aleja spacerowa, Rambla Nova, rynek miejski, place) poprzecinane są beznadziejnymi kawałkami. Katedra beznadziejnie obudowana ze wszystkich stron jakimiś współczesnymi koszmarkami. Nie widać tych setek lat historii. Ładne miasto, ale nie chwyta za serce.

Jak zwykle, wszystkie niedociągnięcia architektoniczne się zupełnie nie liczą, kiedy przychodzi pora na obiad. Jak w "Meson del Mar" podali mariscadę na dwie osoby – ja bym to jadła tydzień. Miała chyba ze sześć warstw, każda z innych stworów. Niektóre wypisz wymaluj jak z „Dystrykt 9”. Pan kelner co chwilę donosił dzbanki sangrii na cavie… Tak to można żyć- doszłam do wniosku.

W sobotę wieczorem okazało się, ze będą fajerwerki. Siedzieliśmy sobie spokojnie we wspaniałym barze z winem na Rambla Nova („20 a la Rambla”, tapasy mają bardzo smaczne, a wina po prostu najlepsze jakie hiszpańska ziemia urodziła). Piliśmy Pesquerę, a całe miasto szło Ramblą w kierunku morza, na taras widokowy. Następnie piliśmy Pago de Carraovejas i zaczęły się fajerwerki – waliły z pół godziny, więc wznosiliśmy okrzyki w odpowiednich momentach. Później piliśmy Emilio Moro, a całe miasto wracało z pokazu fajerwerków w odwrotną stronę, niż poprzednio. Naprawdę miły wieczór. Oczywiście, camarero został naszym wielkim przyjacielem (tak w połowie drugiej butelki wina) do tego stopnia, że powierzył nam do hotelu wodę w zwrotnej butelce!… Trzy razy prosząc, żeby tę butelkę mu następnego dnia oddać (jakaś bardzo mądra polityka wodna w katalońskich barach).

Kryzysu nie było widać. Knajpy pełniusieńkie, ale największe kolejki… w lodziarniach. Gdzie oprócz lodów sprzedają coś o nazwie „granisat” – rodzaj sorbetu?… Najczęściej z alkoholem. Wyglądało ładnie i zachęcająco, często w neonowych kolorach, coś takiego zamówiłaby Niania Ogg.

Sielankę jak zwykle zakończył samolot linii lotniczych LOT, opóźniony o półtorej godziny. Nie pamiętam, kiedy ostatnio leciałam LOT-em, który odleciał o czasie. Zepsute kabanosy również nadal obecne w menu pokładowym. Ech.

PS. Hitem wyjazdu zostało naczynko do oliwy i octu balsamicznego: kolba laboratoryjna z wpuszczonym bąblem; w tej kolbie jest oliwa, którą się wylewa wierzchem, a w tym bąblu ocet, który się wydobywa przy pomocy atomizera, sterczącego z boku kolby. Czyli psika się octem i polewa to oliwą. Natychmiast jak to gdzieś w sklepie zobaczę, to kupuję. Od razu dziesięć.