Zgodnie z odwieczną, staropolska tradycją, nie mam się w co ubrać. Nie wiem, skąd mam tyle szmat w szafie i szufladach i do czego one miały z założenia służyć – zimą mi się wydaje, że mam same letnie ciuchy, a latem – że zimowe. W dodatku, nawet, jeśli się okaże, ze mam znośną górę, to nie mam do niej dołu i vice versa. Wiem, w dupach się przewraca, a kiedyś ludzie mieli dwa ubrania: to na sobie i odświętne w szafie, a car rozpijał chłopa pańszczyźnianego, a pruski fabrykant dla odmiany żłopał krew robotniczej braci.
Ponadto doszłam do wniosku, że mam jakieś uszkodzenie w mózgu, w miejscu odpowiedzialnym za ŁATWE OTWIERANIE. Jak widzę opakowanie czegoś, na którym napisane jest ŁATWE OTWIERANIE, to mi skóra cierpnie, bo wiem, że będzie rzeźnia. Ze najpierw je będę obwąchiwała przez pół godziny, szukała tego rzekomo OCZYWISTEGO miejsca, gdzie trzeba szarpnąć / nacisnąć / zrobić dziurę, następnie połamię sobie paznokcie, ukruszę ząb, a skończy się na piłowaniu nożem / szarpaniu kombinerkami / waleniu młotkiem. I wszystko z ŁATWEGO OPAKOWANIA mi się wyleje, rozsypie albo spadnie na podłogę. Kiedyś o mało sobie nie amputowałam palca, oddzierając WYGODNE WIECZKO puszki z sardynkami. Mój zmysł techniczny jest totalnie, absolutnie niekompatybilny z pomysłami kolesi od łatwych opakowań. Bardzo proszę o wprowadzenie wersji opakowań, stanowiących intelektualne wyzwanie, bo te ŁATWE mnie wykończą.
Aha, i musze iśc na odwyk. To dość pilne. W piątek sandałki – espadryle. Dziś od rana – granatowe na koturnie. Potrzebuję namiarów na hipnotyzera z byłego ZSRR, bo nic innego nie zadziała, tak czuję.