TRZECI DZIEN BOLI MNIE ŁEB

 

Dziś śniła mi się małpa człekokształtna. Duża i dobrze wychowana. Przyszła na koncert do mojej starej szkoły muzycznej z opiekunem z Zoo, w ramach wymiany międzygatunkowej. Ubrana była w zielony fartuch i miała mocny uścisk dłoni.

 

A na forum na gazecie znalazłam wątek zatytułowany „Co robić z lewą ręka podczas jedzenia zupy?” i wpadłam w stupor. Nigdy jakoś się nad tym nie zastanawiałam, a teraz wiem, że będzie mnie to gryzło i prawdopodobnie nieprędko zjem zupę bez pewnego takiego niepokoju wewnętrznego. Bo być może lata całe popełniałam jakiś straszliwy nietakt lewą ręką, nierzadko w okolicznościach dość eleganckich.

 

Świat współczesny to zdziczała dżungla.

 

(A łeb mnie boli tak, jakby ktos mi wbijał gwoździe albo coś się miało z niego wykluć. Może się przepoczwarzam).

 

PS. Rozstał się z zyciem najdłuższy wąż świata, ważący 136 kg siedmiometrowy pyton o imieniu Puszek. Puszek!…

 

NIE UKRYWAJMY, ŻE JEST TAK SOBIE


Przeczytałam niedawno (w Internecie, bo wszystkie gazetki z supermarketów idą na podpałkę do kominka) myśl jednego pana, który twierdzi, że z kryzysem można sobie radzić albo płacząc, albo się śmiejąc. Przy czym on osobiście wybiera to drugie, bo jest mniej sprzątania.

Też bym wybrała to drugie, gdybym tylko mogła spać w nocy.

Brakuje mi w domu hiszpańskiej telewizji. Bardzo ja lubię (może dlatego, że rozumiem co szóste słowo). Lubię codzienne przepisy, które wszystkie – czy to zupa, mięso czy deser – zaczynają się od: „Rozgrzej oliwę. Posiekaj czosnek, wrzuć na oliwę. Pokrój cebule, dorzuć do czosnku. Posiekaj czerwona paprykę, następnie zielona paprykę i wrzuć na patelnię”. I dalej już dowolnie, ale ta baza występuje podejrzewam nawet w torcie hiszpańskim.

Raz szedł tajemniczy program, którego nie mogłam rozgryźć: przy stole siedziały smutne baby. Pięć dość starych i jedna bardzo stara. Na stole stało w ramce zdjęcie jakiegoś faceta. One z grobowymi minami wpatrywały się w to zdjęcie. Kamera krążyła złowieszczo wokół stołu i zaglądała im po kolei w oczy. One ocierały łzy. Komentatorka nawijała coś zza kadru.

Nic z tego nie rozumiem, więc wołam N. – o co chodzi? Morderstwo jakieś? Wypadek?…

Co się okazało!

Ta najstarsza pani to była matka tych pięciu młodszych. Była ona z zawodu wykonywanego sprzątaczką u dobrej rodziny. Bardzo dobrej hiszpańskiej rodziny, kto wie, czy nie szlacheckiej, albowiem te pięć córek miała nie z kim innym, a z pracodawcą! Of kors, legalnie żonatym i posiadającym własne dzieci z własna żoną. Pan był usposobienia ludzkiego, o córki dbał, jakieś wykształcenie im zapewnił, natomiast zmarło mu się. I pięć córek sprzątaczki (najmłodsza dobrze powyżej pięćdziesiątki) walczy o nazwisko prawowitego tatusia (i spadek, ma się rozumieć). A osiemdziesięcioletnia babunia z siwym koczkiem siedzi, kiwa głową i nie ma nic przeciwko wywlekaniu jej rozpustnego prowadzenia się w młodości.

Ja na przykład podziwiam tę żonę. Bardzo cierpliwa kobieta. Ja bym wywaliła sprzątaczkę po góra drugim nieślubnym dziecku z moim mężem, a ta spokojnie dobiła do piątki. Chociaż może po prostu miała duże mieszkanie i rzadko widywała służbę ( i męża).

A w „Przekroju” piękny artykuł o tym, ze w przyszłości wszystkie kobiety będą grube, bo tak chce ewolucja. Ha. I czyje na wierzchu?…
 

ARIA BARONOWEJ W SŁOJU


Potwory. POTWORY!!!!

Po pierwsze, pisałam GĄSKI. Nie GĘSI – tylko GĄSKI.

Po drugie, ja nie wiem, jaki by musiał być słoik żeby w nim zmieścić GĘŚ (ptaka). W dodatku w kapeluszu.

(No chyba, ze nieletnie, małe, żółciutkie, puchate pilusie – wtedy spoko, nawet kilka sztuk by wlazło. Vide nieduże puszki z dwiema przepiórkami wewnątrz, ułożonymi naprzemiennie)

Po trzecie. Wniosek z tego taki, że trochę jednakowoż przesadziłam z blogową kreacją. I teraz pewnie funkcjonuję na obrzeżach świadomości niektórych, jak jaka Elzbieta Batory, co się we krwi dziewic kąpała (miała baba zdrowie, albo porażenie węchowe – jak to musiało cuchnąć! Raz próbowałam zrobić okład twarzy z surowego mięsa, ale za wrażliwy nos mam).

Ja naprawdę wyciągam z kieliszków z winem muszki owocówki i suszę te pijaczki na serwetkach. Przysięgam. I nigdy nie rozdarłam żadnego kota. To tylko taka figura stylistyczna.

Być może w głębi duszy jestem zatwardziałym seryjnym mordercą, ale nie wypuszczam go na zewnątrz.

Mam nauczkę na przyszłość, żeby się bezmyślnie nie chwytać za gospodarskie zajęcia, bo i tak człowieka nie docenią. To już lepiej leżeć, pachnieć i liczyć zwisające pajęczyny.

A wczoraj mi się śniło, ze miałam romans z młodym Johnem Lennonem (w dżinsowej kurtce). Zabrałam go nad Bałtyk.

GĄSKI, GĄSKI, CZAS DO DOMU


Najpierw przetykałam zlew. Granulkami. Które – jak zwykle – zalałam gorąca wodą. Po czym o mało nie wyrwało nam zlewu ze ściany, a efekty specjalne były pod sufit!… Okazało się, że w tym konkretnym przypadku nie należy polewać wrzątkiem, tylko spłukać po dwudziestu minutach.

Już wtedy powinnam się była położyć na kanapie, szczelnie okryć kocem i przeczekać, ale nie, wycieczki mi się zachciało. Bo taka ładna pogoda, może już ostatnia tego roku, to pojedziemy.

Pojechaliśmy.

Przy drodze prywatna inicjatywa handlowała gąskami. N. wyskoczył na chwileczkę zapytać, po ile. Ja w tym czasie musiałam opanować wyrywającą się sukę, która darła ryj jak opętana i wyrywała się jak diabeł tasmański. Trochę straciłam kontrole nad N. i tu się zaczęły prawdziwe przygody.

Kupił te gąski i ja jestem bardzo za, tez lubię sobie chrupnąć gąskę, z tym, że mówimy tu o moim mężu. On się nie bawi w detal. I kupił cały bagażnik gąsek. Które wczoraj do nocy czyścił, a ja gotowałam (i klęłam), wyławiałam (i klęłam), wyparzałam słoiki (i klęłam), robiłam zalewę (i klęłam naprawdę bardzo tak od trzeciego słoika).

N. je czyścił. Szacun (ja po drugiej wielkiej torbie zgłaszałam plany racjonalizacyjne pod tytułem „A gdybyśmy je tak wypierdolili do szamba?”). Mało tego – upierał się, żeby układać je w słoikach łyżeczką, tak, żeby było widać kapelusiki (odpuścił po drugim słoiku i ładowałam szuflą). Próbował mnie instruować, żebym wybierała żółte gąski i kładła do osobnego słoiczka, ale na szczęście miałam nad nim przewagę liczebna w postaci gara z wrzącą zalewą.

Zabawa była przednia.
Nic tak nie umacnia związku, jak wspólne marynowanie grzybów.
Ale na gąskę prędko nie spojrzę.

O GŁOWY BOLENIU


Głowa mnie boli od rana.


Wczoraj dzwoni Zebra.

– W sobotę musimy ustalić, co kto robi na Wigilię – oznajmiła.


Wiedziałam, że to USA jej zaszkodzi.


– Halo? – mówię – Tu Europa Centralna, połowa października. Na łeb upadłaś?…


Ja wiem, że w USA już na półkach bombki na choinkę i czekoladowe Mikołaje, ale HALO?… I co, może jeszcze mam piec indyka albo owijać chałupę w sztuczne pajęczyny i rozwiesić nietoperze?… A niedoczekanie. Ja jestem Słowianka do głębi trzewi i jedyne co mogę zrobić w imię tradycji w połowie października, to się schlać. Jak moi przodkowie.


W dodatku smutno mi, że nikt już nigdy mnie nie porwie, żeby sprzedać do burdelu (n
ie, żebym za tym tęskniła, ale miło byłoby wiedzieć, że w razie czego jest taka opcja).

CHAT BLEU

Chrześnica Krokodyla:

Wygląda na dośc zadziorną pannę.

Wszyscy, którzy wzięli udział w konkursie, dostaną spersonalizowane zdjęcie Szczypawki, tylko poproszę o emaila 🙂 Nie przejrzałam jeszcze wszystkich linków (lekka masakra pourlopowa), ale są naprawdę bardzo niezłe. Bardzo.

A i tak najbardziej bym chciała pracowac w hiszpańskim barze. Najlepiej lekko speluniastym…

O POWROCIE Z OWCAMI


No jestem. Nawet ładną pogodę załatwiliście, nie przeczę, właśnie wypatrzyłam głodnego komara na oknie, a wczoraj wynosiliśmy z biblioteki małą, zgrabną tarantulę.

Dwa tygodnie to jednak za długo; wczoraj rzuciłam się na pasztet, ogórki konserwowe i kabanosy z chrzanem jak wyposzczona emigrantka.

Tym razem wyjechaliśmy ze znajomymi, też sportowcami (w sensie – TEŻ, jak mój mąz, bo ja – wiadomo; na przykład „wspinaczka” to dla mnie sposób siadania na wysokim barowym stołku). Mój niezawodny N. zafundował wszystkim taki maraton uśmiechu od pierwszej chwili po wyjściu z samolotu, że po dwóch dniach przyszli nieśmiało do nas na taras, jak delegacja chłopów pańszczyźnianych do ekonoma, i przyglądając się swoim palcom u stóp uprzejmie zapytali, czy nie mogliby dostać jednego dnia wolnego. Na przykład na leżenie nad hotelowym basenem, którego nie mieliśmy jeszcze okazji obejrzeć z uwagi na urozmaicony program artystyczno – kulturalny. Mój mąż, paląc cygaro, uprzejmie się zgodził. Po czym zawlókł mnie na wycieczkę do Arecife (jako żonie, nie przysługują mi dni wolne, nawet w święta państwowe).

Oczywiście, po dwóch dniach mieliśmy już ulubiona restaurację z ulubionym właścicielem, po trzech byliśmy z nim (tj. mój mąż) najlepszymi amigos, a po czterech nasz nowy amigo poszerzył krąg amigos o nowego amigo o imieniu Oscar, który zabrał nas swoim jachtem na połów ryb.

Było naprawdę cudownie, dalekomorsko, błękitnie i luksusowo, kiedy nasz jacht pruł obok Graciosy, Montana Clara, do rezerwatu obok Alegranzy, a droge przecinały nam latajace ryby (niesamowite są; przy pierwszej pomyślałam „WRÓBELEK? Na środku oceanu? Taki długi i NIEBIESKI???). Tam chłopaki wyciągnęli wędki i skończyła się kurwa Dynastia, a zaczęła noc żywych trupów. A właściwie dzień.

Po pierwsze, tam ryby BIORĄ, w odróżnieniu od. Po drugie, te ryby mają metr długości i ważą 20 – 40 kg. Po trzecie, złapaną rybę od razu zapierdziela się młotkiem, żeby nie przewróciła łódki. Nie byłam przygotowana na ten młotek. Totalnie. Po pierwszej rybie chciałam natychmiast wysiąść, niestety dookoła był ocean głęboki na 60 metrów. Więc siedziałam tyłem do tej rzezi, starając się nie zemdleć, nie poryczeć albo nie poprosić Oscara jako kapitana jednostki, żeby udzielił mi natychmiastowego rozwodu (jak mogą dawać śluby, to i rozwody, prawda?).

Złapali cztery wielkie wahoo, a ja – doła na resztę dnia.

Z rybich atrakcji, to w hiszpańskiej telewizji widziałam rybie pedicure. Sympatyczni goście przynieśli do studia akwarium z niedużymi rybkami, ściągnęli prezenterce buty i wsadzili jej stopy do tego akwarium. Rybki z dość dużym entuzjazmem przystąpiły do akcji. Może to jest i niegłupi pomysł, mój mąz ciągle mnie zagaduje o akwarium, ciekawe, co to za rybki, bo można by połączyć przyjemne z pożytecznym.

Poza tym co. Wino, wulkany, krewetki i ja, zawsze ciągnąca się jakieś trzy metry za wycieczką jak ponury Kłapouchy, wilgotny, smutny i potargany.

N. mnie ciągle popędza, na przykład, dlaczego jeszcze się nie przebrałam żeby iśc na kolację, bo wszyscy czekają. A ja akurat wpadłam na instrukcję przeciwpożarowa na drzwiach sypialni i przeczytałam, że w przypadku pożaru należy przede wszystkim zachować spokój. Nie biegać, nie krzyczeć, jeśli zapali się nasze ubranie – położyc się na ziemi, a jeśli ognia i dymu jest naprawdę dużo, poruszać się na czworaka. I tak mnie to natchnęło, że wizualizowałam sobie siebie w trakcie pożaru, w ciszy i z godnością idącą na czworaka przez płomienie, od czasu do czasu turlając się po ziemi – nadal z godnością i bez paniki – gdy moje ubranie się zapali. I trochę mnie ta wizja przerosła. Więc to nie jest tak, że ja się WLOKĘ, tylko po prostu czasem mam kilka spraw do przemyślenia.

Natomiast w powrotnym samolocie siedziała obok nas pani i czytała modlitewnik zatytułowany: „Intronizacja narodowa owiec, Jezusa Chrystusa na króla Polski”.

Jak skończę prać, biorę się za konkurs.