MALINOWY KONFLIKT

 

Ja bardzo lubie maliny. Oglądac w słoiku. Zasypane cukrem, zalane spirytusem. Bardzo.

 

Zbierac nie bardzo.

 

Z powodu fauny, jaka zamieszkuje malinowa florę. Jak wsadzam łapę po maline, to natychmiast trafiam na pajęczynę, na malinie siedzi wielka zielona pluskwa, a po ręku biegaja wkurzone pająki, że popsułam im stołówkę. W związku z czym rzucam pudełeczko z malinami i się drę.

 

A jak nie zbieram malin – to drze się na mnie mój rodzony mąż.

 

W dodatku dziś od rana mam niusa o bezokich mięsożernych ślimakach – widmo, które sa przezroczyste, maja wielkie żeby i żrą dżdżownice jak spaghetti. NOCĄ.

 

I JA SIĘ MAM NIE BAĆ

I SPOKOJNIE WYCHODZIC DO OGRODU

I RYZYKOWAĆ, ŻE SLIMAKI ODGRYZĄ MI STOPĘ

I ZEŻRĄ NOCĄ

SWOIMI WIELKIMI ZEBAMI

  

PS. 98% filmów o zagładzie świata zaczyna się „Spójrz kochanie co znalazłam na listku gardenii! Co to może być?” – „Nie przejmuj się skarbie, to tylko nie znany nauce przezroczysty ślimak bez oczu, z wielkimi zębami, mięsożerny, żerujący nocą, naprawdę, nie ma się czego obawiać, chodź, wypuścimy na trawnik naszego niemowlaczka i małego pieska, niech się pobawią na świeżym powietrzu”.

 

NA ŚWIECZKĘ, CO ZGASŁA, NA POCIĄG DO MASŁA…

 

Nie będę modnie ubrana w tym sezonie.

 

Po pierwsze – samej mi się nie chce chodzić po sklepach, a mój mąz odmawia współpracy, albowiem mdleje. Natychmiast po wejściu do sklepu – MDLEJE. Brakuje mu tlenu, ciężko oddycha, ma migotanie zastawek, oczy mu się wywijają do góry. Nie ma mowy, żeby w jakimkolwiek sklepie odzieżowym spędził więcej niż 30 sekund. Zapaść tlenowa i koniec.

 

A SIOSTRA MA MNIE W DUPIE I NIE CHCE JEJ SIĘ ZE MNA ISC NA ZAKUPY (tak, Zebra?).

 

Po drugie.

Nawet, jak mi się coś spodoba, to od razu spotykam się z ostra krytyką.

 

Na przykład, ostatnio w Zarze wyrwał mi z ręki takie piękne jedwabne turkusowe MOTYLEM JESTEMMMMMMMMM! – co już prawie niosłam do kasy. Normalnie obalił mnie na ziemię, wyrwał wieszak i kazał się popukać w głowę ("No chyba oszalałaś!").

 

Choć był to kolorystyczny incydent, bo mnie zwykle ciągnie w kierunku zestawień czarno – białych i ecru.

 

Tak, moje przyjaciółki to barwne motyle, a ja jak ta kuchta. Względnie parzygnat.

 

Po trzecie.

Miałam ostatnio odczucie silnego deja vu, przymierzając beżowe spodnie w Mexxie. COŚ MI ONE PRZYPOMINAŁY. Męczyło mnie i męczyło.

 

Po powrocie do domu okazało się, że przypominają mi one parę spodni, która wisi sobie spokojnie, nie wadząc nikomu, na wieszaku. I cierpliwie czeka na natchnienie paniusi.

 

Wnioski:

– nie mam się w co ubrać,

– nie mam z kim iśc do sklepu,

– kupuję w kółko to samo od lat.

 

I chce mi się spać. O.

 

CIAGLE SPIACO

 

Kupiłam wczoraj  TO

 

 

(tak, i nową Marian Keyes i jeszcze kilka kusząco pobłyskujących miniokładeczką kieszonkowych książeczek, American Bookstore, galeria Mokotów, kocham ten sklep).

 

Wygląda i zapowiada się dość interesująco.

 

Zwłaszcza porady dla pracodawców, w jaki sposób zamierzają pomóc pracownikom w walce ze sleep deficit (nap room! Ile ja razy postulowałam, żeby był nap room z kilkoma wygodnymi kanapami! Wszyscy się smiali, a teraz proszę – poważni analitycy sugeruja moje rozwiązania!).

 

Samopoczucie constans.

 

Nadal raczej się czołgam i zwisam, niż co innego.

 

NAJWAŻNIEJSZE SĄ MALINY NA NALEWKĘ, RESZTA TO KOMENTARZ

 

Moje torebki lubią dominować.

 

Niestety, nie należę do kobiet, które uzupełniają ubiór świetnie pasującą elegancka małogabarytową torebką.

 

W moim przypadku nie jest to „kobieta i jej torebka”, a raczej „TOREBKA i jej kobieta” gdzieś tam z tyłu. Jako narzędzie do przemieszczania torebki.

 

Nie wiem, dlaczego moje torebki są takie strasznie ciężkie i wypchane. Naprawdę nie wiem.

 

Nie nosze w nich kosmetyków. Kalendarze, notesy – no owszem, długopisy, książkę. Jedną, dwie albo trzy. Ale np. Hanka potrafi wyjąć z maleńkiej torebusi „GNIEW OCEANU” stron 1800. Więc można spakować się jakoś ekonomiczniej, a nie do wielkiego wora.

 

Oraz z okazji, iż imieniny obchodzą: Adrian, Adrianna, Chwalimir, Edgar, Elżbieta, Eugeniusz, Kilian, Prokop, Wirginia – chciałabym złożyć życzenia grupie zorganizowanej o roboczej nazwie „Czciciele Zielonego Światła”.

 

Czciciel Zielonego Światła charakteryzuje się tym, że – kiedy zielone światło się zapali – on nie rusza TAK PO PROSTU I OD RAZU, nienienie. NAPAWA się zielonym światłem. Chłonie go całą powierzchnią ciała. Jak życiodajny chlorofil. Jeśli Czciciel jedzie, a na skrzyżowaniu pali się zielone światło, on – ZWOLNI. Zawsze zwolni. W celu ponadawać się. Przejechać przez skrzyżowanie najwolniej jak się da, złapać jak najwięcej magicznych zielonych fotonów.

 

Pewnym odgałęzieniem Czcicieli Zielonego Światła jest grupa obywateli, która postój na czerwonym traktuje jako chwilę w życiu, którą muszą przeżyć najintensywniej, jak się da. Wykorzystać na maksa. W związku z czym:

– wysiadają z samochodu i wyjmują z bagażnika kanapki przygotowane przez żonę;

– przystępują do robienia sobie pedikiuru;

– zasięgają telefonicznie porady prawnej w sprawie rozwodu;

– nakładają na twarz krem z filtrem przeciwsłonecznym, przeglądając się w lusterku wstecznym;

– sprawdzają na mapie trasę tegorocznego wypadu do Chorwacji;

– postanawiają rozszyfrować, co oznaczają te tajemnicze podświetlane guziki w kokpicie ich wczoraj właśnie nabytego samochodu.

 

I są NAJBARDZIEJ zaskoczonymi ludźmi na świecie, że KTOS NA NICH TRĄBI, bo od 10 sekund pali się zielone światło, czego oni – zaaferowani porządkowaniem książki adresowej w nowym służbowym smartfonie – w ogóle jakoś nie zauważyli.

 

I tak o.

U mnie maliny na nalewkę już puszczają sok. A u Państwa?…

 

WCZORAJ, DZIS I JUTRO

 

Cały weekend pod znakiem nierównej walki człowieka z indeksem glikemicznym.

 

– sznycel wiedeński –niewielki indeks glikemiczny

 

– pomidory z oliwa Ybarra i ciabatą – ujemny indeks glikemiczny, bo jedzone po 21

 

Zresztą, jak się okazało – od dziś indeks glikemiczny już nie obowiązuje. Powitajmy ŁADUNEK GLIKEMICZNY, i na przykład masło ma go zero. Bardzo przyjemna nowa teoria.

 

A ten weekend jakos mi się tak PODZIAŁ, nie wiem gdzie. No ten sekretarzyk przywieźliśmy. Okazał się nieco większy, niż wydawał się na zdjęciu (objects in mirror may be closer than they appear).

 

Dzis ziewam.

A jutro fryzjer.

 

PS. O własnie, dawno imienin nie było! Dzis obchodzą: "Antoni, Benedykt, Cyryl, Estera, Kira, Metody, Piotr, Pompejusz, Sędzisława, Wilibald". Mazeł tow.

TAKIE TAM… PIĄTKOWE MARUDZENIE

 

Usiadłszy przy biurku przycięłam sobie palec szufladą.

 

(To jest ZNAK z Kosmosu moim zdaniem, że powinnam być gdzie indziej. NAWET WIEM, GDZIE. Mam kilka opcji. Cafe Antigua del Puerto w Corralejo, na przykład).

 

Czwarty palec. Dla pianisty – czwarty. Dla skrzypka – trzeci. A dla ludzkości – tzw. serdeczny.

 

Na tapecie dziś indeksy glikemiczne i raport Banku Światowego.

 

Mamy problem z zakwalifikowaniem arbuza (friend or foe?).

 

W pomieszczeniu kuchennym na suficie tkwi dość dużych rozmiarów pająk.

 

Jutro jedziemy po sekretarzyk dla mua. Z roletą (ale bez zapadki! I bez tajemniczej tablicy Azteków pod blatem, więc nie wiem, czy się liczy). W związku z tym testowałam wczoraj moje milion długopisów, które zamierzam doń przeprowadzić. Czy piszą. Uparły się cholery i piszą. I co ja mam z nimi zrobić?…

 

W związku z tym N. przejmuje biurko. Ciekawe, co będzie trzymał w ślicznych szafeczkach na nadstawce. Ani chybi jakieś wędkarskie plugastwo.

 

BEZPOWROTNIE UTRACONA SZCZUPŁOŚĆ

 

Wiercą mi nad głową. Od wczoraj.

 

Wczoraj około 15.00, po dwóch godzinach wiercenia, zobaczyłam Elvisa. Stał na trawniku i machał do mnie przyjaźnie.

 

Teraz jeszcze go nie ma, może się schował w krzakach.

 

A skoro już jesteśmy przy ślimakach – to ja mam wniosek, że ślimaki to wyjątkowo złośliwe mendy są.

 

Sa mistrzami swiata w IDIOTYCZNYM WSPINANIU SIĘ tam gdzie nie powinny.

 

Ciągle zdejmuję ślimaki z elewacji chałupy (po co tam lezą?), z kamiennego tarasu (PO CO TAM WLAZŁY?), niedawno znalazłam jednego na liściu bzu na wysokości 1,5 m nad ziemią. Ja nie wiem, dlaczego one uparły się na uprawianie wspinaczki, jak mają tyle trawy i chaszczy. Nie!… Wlezie jeden z drugim na brzozę, dwa metry w góre, i tak tkwi. I nie wie co dalej ma robic z zyciem. Czy one wchodzą się rozejrzeć?…

 

A najgorsze, NAJGORSZE co może być ze wszystkiego, to jak nie zauważę takiego ślimaka na tarasie i nagle pod butem mojego męża rozlega się charakterystyczne CHRUP.

 

AŁAAAAAAAAAAAAAAA!…

 

Wykończą mnie.

Oraz wykończy mnie fryzjer, który nie odbiera telefonu. A ja już NAPRAWDE muszę.

(Po krótkiej przerwie wróciła wiertarka. CHYBA WIDZE W KRZAKACH BUT ELVISA).


I TAK OTO MAMY WTOREK, A NAWET LIPIEC

 

Niniejszym weszliśmy w sezon łuczniczy.

 

Sąsiedzi wiszą na płotach i oczy przecierają, jak N. wychodzi z łukiem i napiernicza do tarczy z 30 m.

 

Oczywiście z pełnym wyposażeniem – kołczan, te takie na palec, osłonka skórzana na przedramię (trochę sado-maso moim zdaniem), wszystkie bibeloty możliwe, no i łuk.

 

Jak pokazał mi łuk, to o mało nie zemdlałam.

 

Nie wiedziałam, że sportowe łuki sa MOJEGO WZROSTU i wyglądają raczej jak statek kosmiczny ENTERPRISE, aniżeli broń Legolasa (czy tam Aragorna, mylą się mnie te leśne borostwory).

 

Zaręczam, że TEGO łuku by Legolas nie naciągnął. Ja raz spróbowałam. Ahahahaha.

 

Kibicuję zatem z tarasu. „Świetny strzał, kochanie!” oraz „Ile masz punktów w trzeciej serii” i przewracam kartki kolejnej lektury.

 

Obecnie „Krainy traw”.

 

Wykręca mi ona mózg. Terry Gilliam napisał recenzję: „Fucking wonderful” i zrobił film. Ja go jeszcze nie widziałam, ale Hanka twierdzi, że to najbardziej spooky film jaki widziała. NO JA MYSLĘ! W ogóle… PODJĄC SIĘ NAKRĘCIC film na podstawie takiej książki??? HALO??? To mógł tylko Python, który wymyślił dziecięcy wózeczek zjadający przechodniów. Jestem w połowie i nie wiem, czy dam radę dobrnąć do końca, czy jej nie rzucę na podłogę i nie ucieknę z wrzaskiem. Masakra.

 

I szyja mnie boli. Ale to chyba nie od „Krainy traw”. Chociaż…