(NAPRAWDĘ ktoś uwierzył, że na tym zdjęciu TO JESTEM JA?… No weźcie. GDZIE MI DO TAKIEJ FIGURY. Już nie wspomnę o tym, że gdybym założyła te buty, to by się skończyło obustronnym złamaniem otwartym kostki. Ale dziękuje Wam, kochani, za nieustająca wiarę we mnie).
W dzisiejszym odcinku naszej powieści – rzeki autorka zajmie się tematem, czy jest sprawiedliwość na tym świecie.
Otóż, chciałam poinformować, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
W zasadzie na tym mogłabym zakończyć, ale pozwolę sobie nieco rozwinąć temat. Bo wróciłam z tej Galicii naładowana energią i humorem i czerwonym winem i chorizo gotowanym w cidrze… A u nas chodzę jak ta za przeproszeniem sałata bez dressingu.
W Santiago było 25 stopni.
W LUTYM. TAK?
W czwartek odwiedziliśmy Świętego Jakuba i usiedliśmy na chwile w kawiarni na schodach, obok katedry.
Słońce grzało jak obłąkane. Całe schody obsiedli studenci ze szkicownikami albo młodzieńcy z psami. Na placu, naprzeciwko katedry, rozsiadła się trudna młodzież paląca marihuanę oraz artyści. Jeden chłopak wyciągnął gitarę i zaczął śpiewać flamenco. Przesiedzieliśmy tam dwie godziny, robiąc nic. Patrząc na plac przy katedrze, taki sam, jak sto lat temu, dwieście i pięćset. Jedno z tych dobrych, starych miejsc, gdzie czuje się potęgę czegoś… absolutnego.
Jadłam takie rzeczy, że i tak mi nikt nie uwierzy – np. łososia campano, najsłynniejszego łososia w całej Hiszpanii. To jest pierwszy łosoś w sezonie – kto go złapie, dostaje trofeum, bija dzwony w kościele z tej okazji (stąd campano), a restauracje się o tego łososia zabijają i płaca ciężkie tysiące euro za kilogram.
Traf chciał, że zeszłorocznego campano złapała Marise – NASZA Marise, do której jeździmy, pobiła na głowę wszystkich wędkarzy. Dodać należy, że Marise jest najpiękniejszą kobieta w całej Galicji, a gotuje tak, że Nigella może jej czyścic obuwie miękka flanelką. Nic, tylko się zabić.
No i Marise nie sprzedała tego łososia do restauracji, tylko czekał na nas.
Albo wieczór w Lugo, kiedy siedzieliśmy w pięknej restauracji, mój mąż podrywał szefowa kuchni, ja kiwałam się na wysokim stołku, zanim się zorientowałam, już stały obok mnie trzy kieliszki z winem (bo trzeba było porównać szczepy), a z drugiej flanki atakowały anchovies z oliwą i sery, w ogóle co chwile ktoś do mnie podbiegał i pakował mi cos do dzioba (ledwo zdążyłam wypluwać wykałaczki), a z kolei jedna pani przy stoliku ewidentnie podrywała kelnerkę i ja nie pochwalałam tego związku, bo pani wyglądała na apodyktyczną i jak nic zatruje kelnerce życie i będzie ja wpędzała w kompleksy, i zrobiła się nagle trzecia w nocy i trzeba było wychodzić…
I siedzę dziś taka ogłuszona i staram się wymyślić powód, dla którego tam nie zostaliśmy. Pod ta katedrą w Santiago.
Chyba pranie musiałam zrobić.
hm… ciekawe jak tam z praca jest tj. czy Polacy moga bez zadnych swistkow pracowac, podobnie jak w GB i Irlandii?
Hm. hm. Cholera, tylko trzebaby sie hiszpanskiego nauczyc. Zastanawiam sie czy od jeszcze jednego jezyka obcego glowa mi nie eksploduje 🙂
Ciao Jose, czy ciało Jose. ;-)))))
http://zjadamyreklamy.blox.pl/2008/02/Kentucky-Fried-Cruelty.html
ladnej dziewczyna ja szukam na Żone. jak jestes to napisz ja na blog.
uuuu w Santigao bylo 25 stopni?? No to natarfilas na niezla pogode, zazwyczaj w ziemie strasznie pizdzi w galicji
Tak, zawsze chodzi o pranie. Trzyma nas w pionie.
Kiedyś miałam wyjść za Luksemburczyka i zostać w tym zabawkowym mieście nad zabawkową rzeką. Ale pranie – czekało.
to jest jakiś powód! jesoooooo… kobieto! przesadziłaś ;-))))
za to pranie- chyba cię kocham 🙂