Więc jest zasadniczo tak, że mamy piec.
O wielkie mi co, a kto nie ma, powiecie pewnie. No tak, ale my mamy piec z osobowością. Konkretnie, z osobowością psychopatycznego, depresyjnego robota Marvina z „Autostopem”.
On się chyba, biedaczek, strasznie martwi, że jest stary i brzydki i sprzed generacji megainteligentnych pomarańczowych pieców, co wyglądaja jak statek kosmiczny ENTERPRISE. Do nowego domu N. kupił sobie taki pomarańczowy. Uwieeeeeeeelbia go. KOCHA Z NIM SPĘDZAĆ sobotnie przedpołudnia. Nastawia mu całą masę różnych parametrów, ustawia jakieś krzywe, podłącza sondy, a piec z nim gada jak Hal w „Odysei”. I tamten piec normalnie potrafi WSZYSTKO. W każdym pokoju potrafi zrobić inną temperaturę, a w międzyczasie jeszcze postawi horoskop i usmaży dżem z jagód.
No nie jest to przypadek pieca w starym domu.
Ten stary na przykład nigdzie nie ma zera na zerze. W sensie, że jak się mu chce ustawic wode na 70 stopni, to trzeba przekręcic pokrętło na 40. Albo na 90 – zależy od humoru. Albo zegar. No niby ma zegar, ale jakos wybitnie związany jest z inna strefą czasową. Czasem się włączy o siedemnastej, a czasem nie, jak akurat coś przeżywa, albo ropa była za słona.
Wróciliśmy zatem z wojaży (pokazywaliśmy Hiszpanom warte obejrzenia rzeczy na południu Polski, zaczynające się na literę W: Wawel, Wieliczkę, wino grzane… – takie tam). Wchodzimy do domu – SĄ CZTERY STOPNIE. Celsjusza.
Zabarykadowałam się w najcieplejszym miejscu – łazience na dole. Właczyłam dmuchawkę, czytałam książkę, popijałam gorącą herbatę i przegryzałam ją kasztankami. Od czasu do czasu wpadał się ogrzać zziębnięty N., walczący z piecem. Czasem mnie wołał „WYLAZ JUŻ! Już jest ciepło! SIEDEM STOPNI!!!”. Wylazłam przy około jedenastu. Bardzo dobrze się nam spało. Rano było dwanaście stopni. Piec znowu ma humory.
Wczoraj w ciągu dnia wydzwania do nas mój ojciec.
– Oj oślątka… za niską temperaturę ustawiły. Czterdzieści stopni. Nigdy wam się nie nagrzeje. Ale już naprawiłem.
Uhm. Naprawił.
Wracamy do domu. PIEC SIĘ WYŁĄCZYŁ w proteście – CAŁKIEM. W domu trzynaście stopni. N. się ciska, resetuje piec. Ja dostrzegam pozytywne strony całej historii (krok po kroku, krok po kroczku, jednak idziemy w górę, nes pa?) i zasiadam w niebieskim dresiku z Kubusiem Puchatkiem (recenzja N: ”KIEDY WYRZUCISZ TO SCIERWO?” – nie mogę, to prezent!!!) (PS. Kubus Puchatek na tym dresiku jest CZERWONY) i oglądam sobie spokojniutko Desperaty.
Wstajemy rano. W DOMU JEST SZEŚĆSET STOPNI CELSJUSZA i nie ma czym oddychać. Słaniam się na nogach z upału.
Naprawdę jestem BARDZO ciekawa, co zastaniemy w domu dzis po powrocie z pracy! Klimat równikowy? Zwrotnikowy? Stację arktyczną „Zebra”? Można głosować.
A Desperaty CUDOOOWNE. To jest, Susan (ta, co caly czas wygląda jakby była zasmarkana i się przewraca) mnie denerwuje, bo jest idiotką. Ta mała brązowa też mnie wkurwia. Ale Lynette jest WSPANIAŁA, no i oczywiście moją idolką jest Bree – UMYŁA KAJDANKI W ZMYWARCE, czujecie?… Kocham ją. Chcę być taka, jak Bree.
PS. A dresik mam jeszcze jeden – błękitny, włochaty, w pingwinki. Tez prezent.
*Słyszeliście „Sarenke na mrozie”?… STRASZNIE FAJNA, kurczę blade. Pepsee, proszę sciągnąć piosenkę o sarence, która na mrozie nie może, a leśniczy ja głaszcze po udzie!