Centrum onkologii na Ursynowie – “traficie na pewno, tego się nie da z niczym pomylic”. I racja – ten budynek uderza, jest jak ponure ladowanie Marsjan.
W srodku – prawie fizyczna ulga. Przestronne, otwarte wnetrze, jasny kamien i drewno, jak srodziemnomorskie hotele, Boze, jak dobrze, ze nie jakas ponura nora. Pierwsze wrazenia po pierwszym dniu – “sluchajcie, tu na dole jest bufet z takim pysznym jedzeniem – wszyscy tam chodza, chorzy i odwiedzajacy” – przetestowane zostaly ruskie pierogi i slaskie kluski. Siostry miłe? Mile, grzeczne, nie ma mowy, żeby ktoras chciala pieniadze za opieke po operacji. Widocznie w takich miejscach zostaje tylko czlowieczenstwo, ludzkie odruchy. “Bo kim ja jestem” – mysl na widok ludzi w bialych fartuchach – “co najwyzej, kolejnym potencjalnym przypadkiem”.
Wracamy; po drodze, w Trojce – wiwisekcja Wiatra. “No ale wspolpracowal” – “Gorzej! Nie tylko wspolpracowal, ale i sklamal!” – ludzie, kurwa mac. Siedem osob pierdoli glupoty rowno przez godzine. Tyle samo czasu potrzeba na Ursynowie, żeby uratowac jedno ludzkie zycie.
W domu okropnie nawrzeszczalam na ojca.