O TYM, ŻE CZARNA DUPA

Dziękuję! Z całego serca dziękuję za „Servant”! Trafił w sam środek mojego czarnego, zgniłego serduszka – jestem po czterech odcinkach i jest w nim wszystko co najpyszniejsze: klimat, szaleństwo, czarownica, ruda z „Sześciu stóp pod ziemią” – naprawdę TEGO właśnie było mi trzeba. 

Bo samopoczuciowo siedzę w ciemnej, wilgotnej piwnicy i nie mam już nadziei na nic. Kiedy przeczytałam, że UE ma zamiar wprowadzić jednolity paszport COVID dla zaszczepionych podróżujących, to najnormalniej w świecie się rozpłakałam. Bo to znaczy, że już nigdy nie zobaczę Hiszpanii (PRAWDZIWEJ Hiszpanii, nie jakiegoś hotelu – molocha olekskjuzmi z tacą z jedzeniem przynoszoną do pokoju), bo na szczepionkę w najbliższej dziesięciolatce nie mam żadnych szans przy tych złodziejskich chujach. Już nigdy nie założę ładnych ubrań, przyrosnę do kanapy w dresach, jak ta baba z „Nip / Tuck”. Nawet nie mam ochoty oglądać butów, bo i po co?

Szczypawka dostała nowy probiotyk, taki do posypywania jedzenia, który na szczęście jej smakuje. Więc przynajmniej odpada mi wpychanie jej tabletek do gardła, na szczęście – bo nie dałabym rady. 

Chyba pierwszy zraz w życiu nie czekam na koniec zimy, bo wiosna NIC NIE ZMIENI.

O TYGODNIU, KTÓRY PRZECZOŁGAŁ

OTÓŻ.

Otóż cały tydzień zupełnie do wyrzucenia na biokompost, bo pies na zmianę chorował i był badany. A jak piesek się źle czuje, to ja funkcjonuję w trybie jakiegoś odłączenia od rzeczywistości i np. wieczorami czytałam książkę Mary Roach i nie rozumiałam ANI SŁOWA. A jednego dnia jak jechaliśmy do biura dostałam w samochodzie choroby lokomocyjnej – i to jakiej! (No – nie porzygałam się, ale PRAWIE, za to o mało nie zemdlałam). Do końca dnia mnie kołowało, a wszystko przez nową wodę toaletową N. I sprawdzam sobie w guglu kilka dni później, a tam – nadwrażliwość na zapachy to jeden z objawów depresji.

No cudownie po prostu. 

Jedyne co mi się przydarzyło w tym tygodniu kolorowego, to przepiękny pokrowiec na laptopa z kolekcji Frida Kahlo z „Medicine”. Ciuchy w tej kolekcji też mają bardzo ładne, ale jakoś się nie odważyłam na nic konkretnego (bo głównie czerwienie i pomarańcze, a ciepłe kolory nie są dla mnie), natomiast jak zobaczyłam ten pokrowiec, to MUSIAŁAM. Laptop, w przeciwieństwie do mnie, we wszystkich kolorach wygląda dobrze. I szczupło. 

A no i bym przecież zapomniała – NARESZCIE odkryłam serial z tempem, niedrewnianymi aktorami i doprawiony szaleństwem. Nazywa się „9-1-1” , jest o służbach ratunkowych i zaczyna jak u Hitchcocka – naprawdę grubą akcją. A gra Nate Fisher (świetnie się trzyma – nic się nie zmienił!) i Angela Bassett, jak zwykle posągowo piękna, tym razem w mundurze policjantki (ale ona ma figurę). Pierwszy sezon (niestety, tylko 10 odcinków) wciągnęłam nie wiadomo kiedy i jestem absolutnie zakochana, tylko mam problem z pierwszym miejscem na podium, jeśli chodzi o przypadki ratownicze. Nie wiem, czy złoty medal wręczyłabym za (UWAGA SPOILER!) akcję wyciągania tasiemca z tyłka, czy za próbę reanimacji (UWAGA KOLEJNY SPOILER) pana usmażonego na łóżku do opalania. Usmażonego do stanu „well done”, nie żaden tam „rare” albo „medium”, o nie.

Nareszcie coś soczystego, a nie ten dupowaty Amsterdam, gdzie wszyscy zamiast mówić – intymnie szepczą przez zaciśnięte gardła, bo są tak wzruszeni własną dobrocią i pozytywnością, i co chwilę padają sobie w objęcia i nieomalże zaczepiają obcych ludzi na ulicy i oferują im własne narządy do przeszczepu, tacy są szlachetni. A IĆ PAN W CHOLERĘ. 

(No dobra, ta blondynka co odbiera telefony mnie nieco wkurwiała, ale może dlatego że nie przepadam za tą aktorką – ona zawsze gra takie wyciszone, strasznie dobre dziumdzie).

I jak wczoraj spadł ten cholerny śnieg (leży do dziś), to tylko było UKORONOWANIE tego jakże męczącego tygodnia. Nawet nie miałam siły przeklinać. Nadal nie mam. HALO! Żądam powrotu dosadnego słownictwa! Przecież wylewu w trzy i pół minuty dostanę, jak sobie nie będę mogła pokurwować czytając najnowsze wiadomości.

O ŚLIMAKU, ISABELLE I TAKIE TAM

Oczywiście, wszyscy już widzieli ślimaka, który potrafi odrzucić całe ciało i zostaje sama głowa, która sobie następnie odrasta ciało na nowo. Nigdy w życiu nie myślałam, że będę kiedykolwiek czegokolwiek zazdrościła ŚLIMAKOWI. Wyobrażacie sobie, tak na wiosnę sobie wyhodować nowe, szczupłe ciało bez cellulitu? Z drugiej strony, koleżanka mnie ostrzegła, że to jest (nawet dla ślimaka) potężny wysiłek energetyczny i one, biedaki, najczęściej tak kończą życie – przez dekapitację. Bo po raz któryś tam odrzucają ciało i już nie dają rady wyhodować nowego. A wszyscy wiemy, jaka jest moja opinia na temat wysiłków energetycznych. Albo np. w połowie by mi się ODECHCIAŁO albo bym była zmęczona i wolała pooglądać Netflix, i entuzjazmu by mi wystarczyło na wyhodowanie nowego ciała na przykład do pasa i nic dalej.

Więc może faktycznie lepiej nie.

Co do Netflixa, to ja się wykończę, bo okazuje się że „Designated Survivor” ma trzy sezony, a nie jak miałam nadzieję tylko dwa. Skończyłam już bieżnik dla ciotki i naprawdę nie wiem, jak dociągnę do końca. 

A w ogóle czy już wspominałam, że jak zobaczyłam w „Gdzie jest mój agent” Isabelle Hupert to dech mi zaparło? To jednak mnóstwo znaczy –  mieć klasyczną urodę i nie dać się napompować wypełniaczami. Nie łudzę się, że zupełnie nie korzystała z medycyny estetycznej, ale jej chirurg powinien chodzić w glorii i chwale – w odróżnieniu od tych wszystkich wulkanizatorów, co potrafią tylko nadymać i rozmywać kontury. Wcale się nie dziwię, że Francuzi mówią o Isabelle per „dobro narodowe”. 

Jest nowa książka Mary Roach! I nowa o Marii Czubaszek, chociaż smutna (słuchaliśmy dziś wywiadu z autorką w 357). No to zamówiłam i czekam. Na książki, na wiosnę i na jakiś powiew kurwa OPTYMIZMU wreszcie w tym wszystkim by się przydał, bo wszyscy zwariujemy.

O TYM, GDZIE MOIM ZDANIEM NIE POWINNO BYĆ MUMINKÓW

A więc chwilowo wszystko to, co powyżej ORAZ w bonusie – prysznic się zepsuł. To znaczy niezupełnie SIĘ – ale nie bądźmy drobiazgowi, czepliwi i nie wytykajmy paluchami. Na świecie jest wystarczająco negatywnej energii. Poza tym został podłączony wężyk ratujący obieg wody w przyrodzie i mogłam się umyć, więc O CO CHODZI w ogóle.

A dziś śnił mi się Woody Allen i sama nie wiem, co o tym myśleć. I taka rozbita włączam komputer w biurze i co mi się wyświetla?

TUNIKI PLAŻOWE.

Przypominam – prognoza pogody na jutro: ŚNIEG, rano przymrozki i skrobanie szyby. Naprawdę, NAPRAWDĘ za chwilę mi pierdolnie najbardziej zużyta niteczka mojego biednego, poszarpanego systemu nerwowego i skończy się – jak mawia jeden znajomy – parada karzełków.

(A i jeszcze wyświetliły się majtki w Muminki, co uważam nie powinno mieć miejsca. Nie, nie i NIE. Co to w ogóle za pomysł, Muminki na bieliźnie? I co, może jeszcze gacie w Hatifnatów? Co za profanacja.)

Czy ktoś ma jakiś pomysł, jak przeżyć przesilenie wiosenne? Wiem – najlepiej na xanaxie, ale NADAL NIE MAM DILERA. Co za kurwa czasy – w takich warunkach dozowniki z xanaxem powinny stać NA KAŻDYM ROGU albo przynajmniej przy paczkomatach. OBOWIĄZKOWO!…

O TYM, ŻE… CHYBA NIE ZA BARDZO

Dopadło mnie w tym tygodniu WSZYSTKO: przesilenie wiosenne, depresja COVIdowa (już nigdy… i tak dalej), podwyżki czynszów (o kurwa mać), w pracy ciągle coś i jakieś syfy i na dodatek psia niedyspozycja pokarmowa, czyli dwie noce nieprzespane. Mieliśmy pojechać nad morze, no ale piesek się popsuł i znowu nic i nigdzie. Jakaś jestem sfilcowana i nie do życia.

N. się nade mną wieczorami znęca, ponieważ upodobał sobie „Designated Survivor”; zwroty akcji prawie jak w kolanku pod zlewem, no ale on bardzo lubi Kefira Sutherlanda i nic się na to nie poradzi. Siedzę zatem do towarzystwa na kanapie, ale głownie gram w ślimaki i robię serwetkę (ciotka zamówiła bieżnik na pianino, więc tak z półtora metra muszę wyprodukować). Dlaczego Jack Bauer w tym serialu mówi cały czas stłumionym głosem przez zaciśnięte gardło? Brakuje mi jego wrzasków. I torby. Bez torby to już nie to samo (wiem, wiem, prezydent nie nosi torby na ramię, chociaż właściwie dlaczego?).

Ucieszyłam się, że Netflix nareszcie się zlitował nad swoimi owieczkami i wrzucił serial medyczny, ale po trzech odcinkach początkowy entuzjazm mi przeszedł. Mowa oczywiście o „New Amsterdam” – ja nie wiem, dlaczego kiedyś każdy jeden medyczny procedural był taki dobry, a teraz wszystkie po kolei są przechujowe. Tego się nie da oglądać, wszyscy są tacy szlachetni, że rozbolały mnie mięśnie żuchwy od zaciskania zębów (żeby nie kląć jak za przeproszeniem Obajtek) i w ogóle każdy z sercem na dłoni, przepychają się w drzwiach który szlachetniejszy i który bardziej dopieścił bezdomnego z gnijącą nogą. A romans? Gdzie jakiś romans, ja się pytam? W dodatku – jak zauważyła moja koleżanka, która już kończy pierwszy sezon – ANI JEDNEGO PRZYPADKU LUPUSA. Przez cały sezon! Zapisuję w kategorii „Do oglądania, jak już naprawdę nie ma nic innego”.

A na razie MAM co innego do oglądania, bo kupiłam sobie na DVD brytyjski „The Cracker”. Czy jeszcze ktoś oprócz mnie, dinozaurzycy, pamięta serial z grubym psychologiem, który pomagał policji łapać morderców w latach 90-tych (w roli głównej Robbie Coltrane)? W dodatku pan psycholog to pijak, palacz i hazardzista i żona się od niego wyprowadziła. I to się nazywa dobry serial, a nie jakieś bezpłciowe wodorosty w białych fartuchach.

Więc mniej więcej tak to wygląda. Zadanie na dziś: dotrwać do jutra. 

O TYM, ŻE Z KUCHNIĄ TRZEBA OSTROŻNIE

Ja wiem, że ludzie przez kwarantannę z nudów już nie wiedzą co wymyślić, ale N. chyba wczoraj przesadził. I to wcale nie lekko – oczywiście, trzeba na sprawę spojrzeć w odpowiednim kontekście. No więc było tak, że dostał od znajomego z południa Hiszpanii filmik. Jeden ze stu tysięcy promocyjnych filmików, akurat ten był o siedmiu cudach z Kadyksu – naturalnie, kulinarnych. Zaczynał się szynką, później była gamba blanca (która dla mnie jest trochę przerażająca, no ale podobno to przysmak), później jakiś kociołek babuni, na końcu grzanki. Potwierdzam, grzanki (torrijas) są przepyszne. I co mój światły internacjonalny mąż zrobił?

WYSŁAŁ TO SWOJEMU PRZYJACIELOWI Z GALICJI.

O ile zdążyłam poznać Hiszpanów, to jak kraj długi i szeroki, mają mnóstwo wspólnych tematów – na przykład, wszyscy Hiszpanie się zgodzą, że rząd w Madrycie to fiuty i złodzieje (zupełnie jak u nas, z tym, że nasi nie w Madrycie niestety, albo na szczęście). Zazwyczaj statystyczny Hiszpan nie cierpi Ameryki i straszliwie na USA pomstuje (to było dla mnie ciekawe doświadczenie, bo u nas się Amerykę jednak wielbi). Natomiast jeśli chodzi o regiony i jedzenie… Na przykład: dosłownie kilka kilometrów od miejscowości gdzie mieszka nasz przyjaciel jest z kolei miasteczko – Arzua – które wypromowało swój ser (oba są w tej samej Galicji, nawet chyba w tej samej gminie, jakkolwiek się one nazywają). I on już NIE TKNIE TEGO SERA bo to są oszuści i w ogóle ten ser nie jest taki jak powinien i NIE MIEJSCOWY (trzy kilometry dalej). Każdą zieloną papryczkę do smażenia osobiście sprawdza pod ogonem, czy NA PEWNO jest z Padron i to od tej jednej wybranej baby z papryczkami, a do knajpy potrafi nie wejść, bo mają NIE TAKIE kieliszki do wina. 

I N. mu wysłał film o tym, że kulinarne cuda świata są w Kadyksie.

Nie wiem, czy miał chwilowe zaćmienie, czy po prostu lubi od czasu do czasu podrażnić tygrysa. W każdym razie w okolicach 22.00 telefon zaczął pikać jak wściekły, bo tamten widocznie wstał na wieczorne wino przed kolacją, obejrzał SMS-ik od przyjaciela I SIĘ ZACZĘŁO. Do północy dostaliśmy serię półgodzinnych filmów dokumentalnych o tym, że kuchnia Galicji jest NAJLEPSZA NA ŚWIECIE oraz kilka cierpkich uwag, że N. się jednak nie zna. Ja nie wiem co to teraz będzie, ale chyba N. musi mu wysłać na przeprosiny grającą kartkę i wódkę, a najlepiej całą skrzynkę. No jakoś to musi załagodzić, jeśli chcemy jeszcze kiedykolwiek tam pojechać – a bardzo chcemy, chociaż cholerna zaraza ma inne plany.

W temacie kulinariów i zagranicy – z kolei znajomy N. z Czech, właściwie to ze Śląska Czeskiego przywiózł w prezencie lokalny przysmak, takie jakby małe kaszaneczki. „U nas się na to mówi JELITA” – oznajmił. 

No co zrobić. Mówiłam, że kuchnia regionalna to drażliwy temat.

O TYM, CO BYM WOLAŁA

A ptaszki tak drą kopary, tak pitolą, jakby to już była wiosna! Nie mam dla nich dobrych wiadomości – zgodnie z prognozą, jeszcze im dupy zmarzną.

Ostatnio jakoś tak się dzieje, że najciekawsze artykuły czytam na Onecie. I tak, w okolicach weekendu przeczytałam o spaniu z psami. To akurat jest temat, który się dość często przewija – zalety i wady spania z psem, ale ten był napisany przez jakiegoś PSYCHOPATĘ. No bo oprócz zwykłego zestawu argumentów – no niby z psem ciepło, ale się wierci i może nas obudzić, może nabrudzić i tak dalej – autor pojechał taką teorią: jak pies będzie spał w innym pomieszczeniu, to się rano BARDZIEJ UCIESZY na nasz widok.

No dobrze, może nie jestem obiektywna – spanie z pięciokilowym (czyli co najmniej o 1 kg za grubym) jamniczkiem to co innego, niż z 80-kilowym dogiem czy owczarkiem kaukaskim. Ale jakoś argument o PORANNYM CIESZENIU SIĘ do mnie nie przemawia. No nie i już! My się ze Szczypawką i tak bardzo cieszymy na swój widok, chociaż zdecydowanie bardziej cieszy się ona na widok miski, którą widzi dwa razy dziennie.

A dziś rano, kiedy N. otwierał bramę i skrobał szybę w samochodzie, czytałam bardzo ciekawy tekst o zagładzie Pompejów. Otóż – fakt, że w mieście było tyle ofiar, spowodowane było paradoksalnie tym, że katastrofa nadeszła powoli i pozornie wyglądało to niegroźnie, przynajmniej na początku. Trochę trzęsła się ziemia, dymiła góra i z nieba leciał popiół i małe kuleczki pumeksu. Zamiast uciekać, ludzie siedzieli w domach, kąpali się i zastanawiali, co dalej. No a później to już było za późno.

Natomiast chwilowo mam taki wniosek, że zamiast czytać nawet najciekawsze artykuły wolałabym zwisać gdzieś ze stołka w tapas barze, nietrzeźwa od rana (no, powiedzmy od 10.30, żeby zachować resztki godności). Rok temu byliśmy ostatni raz w Madrycie – równiutko ROK właśnie minął, i od tamtej pory –wiadomo, co. Tęsknie jak głupia.

PS. Z cyklu co tam ciekawego w spamie – napisał do mnie agent FBI! Ale dlaczego po hiszpańsku?…

O ULUBIONYM DESERZE KRÓLOWEJ

Przeczytałam w internecie jak jedna pani miała koleżankę, która wyżerała jedzenie wszystkim w akademiku, bo twierdziła, że przeżyją najsilniejsi. Czyli na pewno NIE BĘDĘ TO JA – od kilku dni nie mam siły na nic. Budzę się rano, otwieram oko i nie mam siły otworzyć drugiego. Najchętniej wczołgałabym się pod kanapę, ale wiem, że pająki – rezydenci po prostu mnie stamtąd wyrzucą, bo nie będę miała siły się z nimi kłócić o miejsce. Wczoraj w biurze prawie przez pół godziny kołczowałam się, żeby pójść do pokoju obok zeskanować dokument i ledwo dałam radę. LEDWO.

Na dodatek przez dwa dni padał śnieg i miałam myśli plugawe i spleśniałe. Dobrze, że rzucili niezły serial na Netflixie – „Co kryją jej oczy”. Jest brytyjski i wszyscy bohaterowie są porąbani (a gra m. in. pielęgniarka z „The Knick”), naprawdę wciągający. Tylko jedno mnie zastanowiło: drobna kobietka w ciągu jednego dnia poszła kupić farby, nie wróciła od razu – trochę się szwendała po mieście – i dopiero po powrocie, w ciągu jednego popołudnia machnęła na CAŁEJ ŚCIANIE SYPIALNI fresk. Okej, bez pracochłonnych ornamentów czy postaci ludzkich, ale na całej wielkiej ścianie. Upierałabym się, że to niemożliwe – no chyba, że to mój chwilowy uraz, że nie chcę mieć NIC WSPÓLNEGO z żadnymi farbami przez najbliższe piętnaście lat (co najwyżej z lakierem do paznokci).

Z cyklu co mi zaproponował jutub – otóż hiszpański kanał kulinarny, a jakże, na którym rozpracowywane są ulubione potrawy słynnych osób. Można się z niego dowiedzieć, że Maria Curie – Skłodowska lubiła pierogi z ziemniakami, a poczciwe jajka sadzone na pieczarkach to z kolei ulubione śniadanie Alberta Einsteina (ze szpinakiem – też bardzo lubię). Natomiast trochę mnie zdziwił odcinek o ulubionym deserze królowej Elżbiety II. Ona się w Hiszpanii nazywa Reina Isabel II, co już jest lekko podejrzane. No więc jej ulubione ciasto to podobno tarta z połamanych herbatników, wymieszanych z czekoladowo – maślaną masą. Naprawdę, KRÓLOWA IMPERIUM BRYTYJSKIEGO ze wszystkich deserów świata najbardziej lubi połamane herbatniki?… Z drugiej strony – może faktycznie, ile można jeść nugaty i makaroniki. Każdego by w końcu zemdliło. Ja się nie powinnam wypowiadać w kwestii deserów, bo ostatnio najbardziej lubię smażony kalafior od Syryjczyka (z winegretem – jem go WIADRAMI, już niepotrzebne mi octowe chrupki).

No i tak to.

Do każdego pogrzebu trąbka gratis (tak, wpadły mi w ręce stare felietony Artura Andrusa).

O TYM, CO MNIE KUSI

Dostałam maila z reklamą „MAJTKI PEŁNE ZMYSŁOWOŚCI”. Owszem, określenie „pełne majtki” wywołuje u mnie pewne skojarzenia, ale niewiele mają one wspólnego ze zmysłowością. 

Dziś w nocy było minus szesnaście; jak wyszłyśmy o szóstej rano ze Szczypawką, to aż mnie zatkało. A tymczasem przyszła do mnie zapowiedź wiosny – prawdziwą pocztą, prosto z Bilbao (tak, TEGO Bilbao!):

Wzruszyłam się, naprawdę. Bardzo dziękuję! N. już poinformowany, że ma szykować doniczkę, ale muszą minąć te mrozy (cały przyszły tydzień ma taki być, powołałam do służby wszystkie emu). 

Ale najważniejsze jest to, że SKOŃCZYŁ SIĘ REMONT! Drugi dzień wszystko noszę z powrotem – myję, wycieram i układam, a końca nie widać; nie mam już skóry na dłoniach w ogóle. Za to odzyskałam kanapy! Patrzyliśmy z N. wczoraj na ustawione meble bez figurek, durnostojek, kurzołapów i doszliśmy do wniosku, że jest tak ładnie – czysto, pusto przestronnie… Niech tak zostanie – nie ustawiajmy tego wszystkiego z powrotem, tylko wywalmy na wielki stos przed domem i PODPALMY!

Jest to oczywiście rozwiązanie nieekologiczne, ale bardzo mnie kusi. Naprawdę bardzo.

O GENEZIE POWSTANIA (REMONTU)

Jeśli chodzi o decyzję o remoncie, to chyba została podjęta w sposób demokratyczny, niestety. To znaczy, obydwoje zagłosowaliśmy za (pies odradzał, ale nie posłuchaliśmy). W zasadzie to od kilku lat wzdychaliśmy, że przydałoby się odświeżyć wnętrze, ale jakoś się rozłaziło po kościach. Aż któregoś dnia CÓŚ się pod prysznicem rozszczelniło i tak oto na jednej ścianie powstała Nowa Zelandia w postaci purchla (a zaraz obok drugi purchel, mniejszy, jak jej szczeniaczek). I to był TEN MOMENT – brudne ściany to jeszcze można udawać, że to taki koncept artystyczny, cieniowanie albo co. Ale z odłażącą farbą to już nie bardzo.

Ale i tak jeszcze nie czułam grozy, bo N. mówi „Zadzwonię do fachowca”. Wiadomo, że fachowcy nie mają czasu i zanim przyjdą, to mija rok, półtora, więc jeszcze zupełny luz. A tu nagle fachowiec oznajmia „TO ZACZNĘ PO NOWYM ROKU”. I tu już wpadłam w konkretną panikę. JAK TO PO NOWYM ROKU – z wyliczeń wychodziło mi jeszcze kilka dobrych miesięcy spokoju!

I najgorsze, że jak powiedział, tak PRZYSZEDŁ (z tygodniowym zaledwie opóźnieniem). I od tamtej pory trwa ARMAGEDDON. Który niby zmierza ku końcowi, ale to oznacza, że właśnie teraz jest NAJGORZEJ. Siedzę w biurze i słabo mi się robi na myśl o powrocie do domu (a przecież powinno być odwrotnie!). Więc po prostu to wypieram – nie zwracam uwagi na folię i tekturę wszędzie, staram się nie myśleć o MEGA SPRZĄTANIU i zajmuję się podróżami ciała astralnego na słoneczną plażę z pobliskim barem – i wizualizuję sobie siebie w pareo pijaną w tym barze, bo co mi innego zostało?…

W weekend – kiedy już był bałagan, ale JESZCZE mieliśmy gdzie oglądać filmy – namówiłam N. na „Wykopaliska”. Raz tylko powiedział „Gdyby kopał ćwiartkę, to by go nie zasypało” – a tak to mu się podobało. Mnie też. A teraz Netflix ma wrzucić dokument ze śledztwa w sprawie Elisy Lam – obejrzę zaraz, jak tylko skończy się to pobojowisko.

Czyli tak naprawdę NIE WIEM KIEDY. Taki oto mam optymistyczny wniosek na dziś.

A wczoraj jechaliśmy do roboty prawie dwie godziny i wracaliśmy niewiele krócej. Może i śnieg jest dobry z punktu widzenia sytuacji hydrologicznej, natomiast ja jestem kompletnie NIEHYDROLOGICZNA i go nienawidzę. NIE-NA-WI-DZĘ. Dziękuje za uwagę.