W Kadyksie, jak się okazało, mieszkają same śpiewaczki i torreadorzy – prawie na każdym domu wisi tablica pamiątkowa. Acz widzieliśmy tylko mały skrawek, bo z powodu okoliczności nagłych, choć w efekcie miłych, musieliśmy wracać do Madrytu wcześniej, no i przeszliśmy tylko zieloną trasę (idzie się wzdłuż kolorowych linii, namalowanych na chodniku, które – jak to w Hiszpanii – czasem dziczeją, czasem się rozdwajają, czasem na chwilę znikają, ale i tak jest to bardzo dobry wynalazek dla takich mapowych analfabetów, jak mua).
Na południe jechaliśmy kaczką (pato), czyli hiszpańską szybką koleją Renfe (a kaczka, bo ma z przodu taki dziób) – najlepszym z możliwych środków transportu. Nie jest tani, ale zasuwa 350 km/h, w srodku nic nie buja, nic nie halasuje, fotele wygodne, miejsca dużo, leci film, a w klasie club normalnie roznoszą na powitanie szampana, a później przekąski i drinki – na lnianych obrusach!… A dworzec w Madrycie – Atocha – jest jednym z najpiękniejszych miejsc, do którego będę wracać, bo w środku olbrzymiej hali zrobili ogród tropikalny. Z palmami, papugami, żółwiami, zraszaniem powietrza… No, po naszym Centralnym musiałam kilka razy przetrzeć oczy. Żeby pomyśleć, że tak może wyglądać dworzec kolejowy!…
W ogóle kaczka, tak? Jest symbolem tego wyjazdu. Prześladuje mnie od pewnego czasu, jak Żółta łódź Podwodna prześladowała Ringo.
Zaczęło się od tortilli na proszonym obiedzie w Madrycie. Z tortilli się lało. Ja nie lubię, jak mi się jajko leje, no przepraszam, ale tak mam. To co się ścięło, było pyszne – ale całkiem sporo się nie ścięło i myślałam, że już nic mnie gorszego nie spotka.
Życie lubi weryfikowac plany, więc w Puerto de Santa Maria mnie zweryfikowało do czysta. W pięknej restauracji Faro (kryształy, krochmalone obrusy), po oszałamiających przystawkach typu jakieś tosty z anszują na karmelizowanej cebuli zamówiłam sobie kaczą wątróbkę. Przynoszą mi talerz, ja – za wątróbkę – a ta mi przepływa przez widelec!…
Przyznam, iż lekko osłabłam. Jeszcze mi się nie przydarzyła wątróbka o konsystencji meduzy, i to takiej meduzy, co ładnych parę chwil poleżała na plaży. N. już widzę, że chce mi wydłubac oko widelcem, bo on twierdzi, że ja zawsze się na coś uprę jak dziki osioł, ale uprosiłam go, żeby nie zabijając mnie poprosił kelnera, żeby mi te wątróbkę może dosmażyli w kuchni?…
Kelner z popłochem w oczach niesie talerz do kuchni, po czym wraca po pięciu minutach blady, ręce mu się trzęsą i mówi, że to już jest maksymalnie wysmażona, więcej nie można, bo się rozpłynie. Biorę sukę na widelec – nadal galareta. Prawie się rozpłakałam, ale mój kochany, niezastapiony małzonek wyratował mnie z opresji i zjadł wątróbkę. Nie przestając mnie opierdzielać (a ja zjadłam okoliczności towarzyszące wątróbce – były pyszne).
Po czym wychodzimy z restauracji A TAM! Plakietka o przyznaniu dwóch gwiazdek Michelina.
Super. Naprawdę – świetnie. Odesłałam danie do kuchni w restauracji z dwiema gwiazdkami Michelina. Jestem z siebie bardzo dumna. Kurwa mać, nie dziwne, że z kuchni dobiegały ryki śmiechu. Całe popołudnie płakałam i przysięgałam jadać w portowych spelunach i przydrożnych barach – czyli tam, gdzie moje miejsce. Tam się nic nikomu nie leje na talerzu, barman przeciera wszystkie naczynia jedną szmatą, je się palcami z jednej miski i każdy jest zadowolony.
No nie mam szczęścia do kaczki i niniejszym obiecuje skończyć z eksperymentami. Jak nie idzie, to nie idzie.
Aha, i znaleźliśmy bociany. Mnóstwo bocianów. Są na południu Hiszpanii. Siedzą na średniowiecznych kościołach, starych cukrowniach i są bardzo zadowolone. W sumie nie dziwię im się.
A później zwiedzałam stadion Realu Madryt, ale to zupełnie inna historia. Już bez kaczek.
A ja ładnie poproszę o zdjęcia na FB, zwłaszcza zarośniętego dworca.
Bociany, to pamiętam jak się panoszyły na północy Maroko, w Rabacie chyba, więc od Kadyksu rzut wątróbką.
A ta wątróbka to pewnie fois gras z kaczki, więc nie dziwota, że galareta 🙂
Może bezpieczniej wątróbkę z bociana.
To mi się przypomniało a’propos “M”,że J. powiedział krewkiemu restauratorowi w Sienie, że jesteśmy z “M”. A to dlatego, że przyszedł się z nami poawanturować,dlaczego jestesmy tacy nieuprzejmi, ze po posiłku powiedzielismy kelnerce, że jedzenie było “quite good …” (z miną, że nie było).
Nie wiemy co zrozumiał z przemowy J., ale czarodziejskie słowo na “M” natychmiast uciszyło i usunęło nam rzeczonego restauratora sprzed oczu.
Uśmiałam się ale nie jesteś jedyna która palnęła gafę w knajpie z gwiazdkami M. W zeszłym roku we Francji ok.21-szej umeczeni i głodni stanęliśmy pod knajpą- jeansy jeszcze mokre po wyciąganiu dzieciaków z morza, przygniecione koszulki po całym dniu w aucie, wysłużony plecak w garsci… Wparowaliśmy do restauracji na poźna kolacje (wszędzie cholera były wesela). Dziecięcia zarządały kurczaka. Niestety nie było. Dostali…. przepiórki. Gdy pani wzięła danie aby dzieciom pokroić córka rozdarła się z wyrzutem- czemu zabierają mi jedzenie ?! Potem już było lepiej- bez wpadek kulinarnych. Gwiazdki M. zobaczyliśmy po wyjściu 🙂 Pewnie do dziś krąza o nas opowieści… Wygląd kloszardów a płacili złota karta 😀
PS2. Im bardziej mysle o Twoich przygodach z kaczkami, tym jestem pewniejsza, ze nie wolno sie poddawac. Polecam ‘Camphur Tea Smoked Duck’ i ‘Duck with Peking Plum Sauce’.
też nie mogłam oderwać się od żółwików…
Barbarello, wymienię swoje żółwiki za Twoje :>
Boze, a niektórzy siedzą w pracy od switu w Polsce i zyją jak kloszardzi 🙁
ja też znalazłam bociana. czwartego.
zeszłej wiosny nad kominem 4 cholery latały, ja i sis z dubeltówki strzelałyśmy, żeby odgonić.
nasz komin proroczy jest, albowiem każdą -KAŻDĄ – ciążę w rodzinie bociany wiosną obwieszczały albo i nie jak ich nie było (naturalnie czas liczony od wiosny do wiosny, ale babka zawsze wcześniej wiedziała, ile na chrzciny odkładać). a tu masz ci los – 4 małpy. 3 ciąże do stycznia tego (2011) roku się wykluły, ja z sis się modliłyśby – oby ta czwarta u tej drugiej była 😉 (oprócz antykoncepcji i oszczędnego seksu).
4 ciąża przyszła z pierwszą odwilżą, w końcu stycznia. 😀 nie, ani sis, ani ja nie jesteśmy zapłodnione. znalazł się ten czwarty bocian, jak i reszta, w kuzynostwie (ale zawsze to krew z krwi i rodzina).
teraz czekamy znów na wiosnę. tylko nie ma komu zwiastunów odganiać, bo obie wyjechałyśmy, a na straży komina zostali żądni wnuków rodzice…
Powinni Ci placic ciezkie pieniadze za przewodniki turystyczne i kulinarne 🙂
PS. Ja bym tam wziela odwet na kaczce.
Piękna historia. Podróże kształcą. Z kaczkami wszędzie masz to samo. 🙂 Pozdrawiam :-)))
ooo, wspanialy pomysl z tymi kolorowymi liniami na chodnikach!!! mnie albowiem kazda mapa wyprowadza calkiem nie tam, gdzie ja chce. chyba jakies zle mapy kupuje, nie? 😉
Dobra, ale tak dla ścisłości to co byś wybrała: starą cukrownię czy średniowieczny kosciół?
Tak, dla mnie hiszpańska kuchnia to np jagnięcina.. Kelener bardzo pochwalił wybór, a po kwadransie podał na ogromnym półmnisku owłosioną (na czarno!) nogę jagnięcą – z wyglądu gotowan ą. Kelner ze zrozumieniem przyjął moją reklamację i po 15 minutach przyniósł nową (owłosioną mniej o 3 włoski). A kiełbasek chorizzo nie jadam juz 10 lat (takie wspomnienia..). Nie wiem, nie sprawdzałam czy Michelin odznaczył ich gwiazdkami, mozliwe że tak i trzeba to jednak traktowac jako ostrzezenie ;>.
No co Ty, płakałaś? ;)) akurat!
Byłam w Madrycie 3 lata temu – marzec a ja w powiewnej jedwabnej spódnicy, bez pończoch, i latałam na dworzec prawie każdego dnia! Te palmy, te żółwie! Też kocham Hiszpanię, ale jadam tam prawie wyłącznie kalmary, ośmiornice,krewetki i mule. no, jeszcze bagietki z szynką.
te niedosmażone to moja udręka – kaczka po berberyjsku w krakowskiej hiperznanej – to samo – surowizna, którą musiał zjeść mój N., (wczesniej wrzucił tatara;-)) a dodatki surowizny – przepyszne1