Wnioski z wyjazdu mam takie, że po pierwsze, w głębi duszy jestem inżynierem, a po drugie, niektórzy niczym sobie nie zasłużyli na to, co ich spotyka, i mam tu na myśli siebie.
W fabryce i laboratorium rur wpadłam w ekstazę, duże maszyny zawsze mnie pociągały, a tutaj jeszcze jakieś szklano – aluminiowe pomieszczenia, testy ciśnieniowe, przepływowe, całe stelaże rur poddanych oddziaływaniom różnych żrących substancji, po prostu – stacja kosmiczna MIR. Trochę musieli mnie stamtąd wyciągać za nogę.
Na marginesie – notatka o byciu damą: dama biega w 12 cm szpilkach po kamieniach, po śliskiej podłodze w hali fabrycznej, po metalowych kratownicach, wskakuje i zeskakuje do motorówki jak piórko i nawet się nie skrzywi. Nie zapowiada się, żebym była w stanie zostać damą w ciągu najbliższego stulecia.
Hotel jak to pięciogwiazdkowy hotel, ale widok z balkonu taki, że o mało nie wypadłam. Balkon nam wisiał nad samym jeziorem w kolorze morza na Lazurowym Wybrzeżu. W tle – góry. Do śniadania – szampan. Po południu, przed kolacją – przejażdzka motorówką.
– Widzicie tę willę tam przy brzegu? No więc ona właśnie została sprzedana. Razem z tym małym boat house i kawałkiem lasu. Zgadnijcie ile kosztowała. Ha ha. Osiemdziesiąt milionów euro. O, tam jest do sprzedania druga, taka żółta. Tylko czterdzieści milionów euro, bo podobno wymaga remontu.
Niestety, nie miałam przy sobie drobnych.
Spotkania były niestety krótkie, a posiłki, niestety, długie. Zaczynające się serią amuse-bouche, kucharz chyba miał wyjątkowo twórczy dzień, wyliczę je enumeratywnie, bo jeszcze ktoś pomyśli, ze jak zwykle zmyslam albo konfabuluję. Na kolację zatem, zanim podano zamówione dania, na stół wjechały w ramach poczęstunku od kucharza:
– domowy chleb, z 10 rodzajów, z orzechami, pomidorami, ziołami, itp.
– oliwki
– salami
– puszyste coś pomiędzy śmietaną a masłem
– mus z avocado, a przy nim pipety z oliwą i balsamico
– filiżaneczka zupy z białej fasoli, spieniona jak mleko do cappuccino
– kawałek turbota z warzywnym ratatouille
– teryna warzywna z plasterkami ususzonego ziemniaka, zafarbowanego na fioletowo
– plasterek rostbefu.
To wszystko PRZED przystawkami. Tak? A po jedzeniu wjechał szklany bufet z pralinkami domowej roboty.
Człowiek literalnie musiał walczyc o przetrwanie poprzez niedopuszczenie do rozerwania ścianek żołądka.
Po kilku kieliszkach wina rozmowy przy stole osiągnęły miły poziom absurdu.
– Zobacz, to moja wnuczka. Jest niesamowita. Wszystko rozumie! I reaguje!
– Because you’re TALKING to her. It’s called „COMMUNICATION”.
– Bardzo lubię carpaccio. Krowy tez niestety lubię.
– So you eat what you like!
No i tak to mniej więcej wyglądało. Teraz przepisuję notatki z poplamionych szampanem kartek. I planuję niejedzenie do końca życia. Albo chociaż do końca miesiąca.
Aha, i zakochałam się w Scarlett Johansson (yet again) – fantastycznie śpiewa. Kupuje jej płytę.
Na takim czymś chyba bym szajby dostała…
A wcale, że nieprawda, bo dama jest zawsze ubrana stosownie do okoliczności. Czyli na łażenie po kratownicach ma tenisówki albo przynajmniej mokasyny. ;-/
Żartowałam :))
wysune teorie, ze ten ziemniak wcale nie byl farbowany, bo sa takowe naturalne: http://therecipedex.com/wp-content/uploads/2010/04/Purple-Potatoes.jpg
Hm. Jesteś ścisłym cżłonkiem zarządu dużej firmy?
To teraz mi głupio, ze tak pisałam bez pardonu na “ty”. Ja przy Tobie jestem zerem.
no jeżdżą z własnymi małoletnimi. Na ścisłe konferencje naukowe.
Masz szczescie, ze nie wymienilas reszty potraw!
ja sie oddam za praliny:D
pierwsze trzy pozycje i jestem szczęśliwa.
To tym bardziej!!!
Kiedy to nawet nie były POTRAWY! Tylko FROM OUR CHEF WITH COMPLIMENTS
Tiaaaa, a ja za tę listę potraw to Cię po prostu NIENAWIDZĘ!
Hm.
Ktos jeździ z małoletnimi na spotkania ścisłych zarządów dwóch duzych firm?
no i jak to dobrze, że nie ma własnych małoletnich w tak pieknych okolicznościach przyrody? I niezapomnianych?
Egoistycznie, zawsze sobie tak właśnie myślę, w takich okolicznościach – to chyba trzeba mnie teraz zlinczować?