A przedwczoraj z kolei przyśnił mi się Paul Newman. Był taki piękny – rozmawiał oczywiście z N. i oglądali sprzęt wędkarski i woblery. W pewnym momencie poprosił mnie o kawę ze śmietanką, a ja nie miałam śmietanki. Nie miałam śmietanki do kawy dla Paula Newmana! To było naprawdę upokarzające. Na szczęście przypomniałam sobie o pudełku lodów w zamrażarce i zaproponowałam, że zrobię mu affogato. Paul Newman się uśmiechnął (tym swoim UŚMIECHEM) i powiedział, że chętnie. Wszyscy odetchnęli, a ja się obudziłam.
W dobrym humorze, bo koniec końców nie zawiodłam Paula Newmana. Bym sobie nie darowała.
Tymczasem moje gospodarstwo domowe wzbogaciło się o naleśnikarkę – kiedyś mruknęłam pod nosem, że może by warto, po czym N. oczywiście natychmiast kupił, bo faceci uwielbiają sprzęty SPECJALISTYCZNE. Skoro tak, to zrobiłam naleśniki – nawet fajnie, szybko, równo się grzeje, nie przywiera, tylko wychodzą DUŻE. To znaczy, patelnię do naleśników miałam mniejszą. No i trzeba za każdym razem czyścić patyczek do rozprowadzania ciasta, bo inaczej zostają kluski na końcu i z naleśnika robi się galaktyka spiralna Andromedy z frędzlami dookoła. Ale dobra, fajnie, zrobiłam zdjęcie i wysłałam koleżankom, na co od jednej dostaję odpowiedź „Skoro ci się nie chce robić naleśników jak Bóg przykazał”.
A podobno to ja się wszystkiego czepiam! No więc – osobiście nie posiadam informacji, jaką techniką Pani Bóg smaży naleśniki. Najwyraźniej ominął mnie ten rozdział w Biblii, więc nie czuję, żebym naruszała rzeczoną naleśnikarką jakieś ustalenia na najwyższym szczeblu. Jak ktoś ma jakieś wąty, to niech mi przytoczy cytat dosłowny, w który będzie mowa o patelni. I czy patelnia do naleśników to też jest fanaberia i musi być zwykła? A co z patelniami teflonowymi? A najlepiej nie zaczynać tematu „naleśniki a życie wieczne”, bo do niczego dobrego to nie prowadzi.
„Black mirror” obejrzałam i z wyjątkiem odcinka o aktorce i paparazzi – beznadziejnego – pozostałe mi się podobały. Sezon w porównaniu z poprzednimi raczej taki soft, ale i tak warto.
A wczoraj wieczorem wleciała nam do chałupy pleszka. Dobrze, że okazała się na tyle bystra, że po zrobieniu rundy honorowej dookoła chałupy wyleciała drzwiami balkonowymi, ponieważ byłam już po lampeczce wina i hm… z łapaniem ptaszyny mogłoby być RÓŻNIE. Zwykle sobie radzę, bo najczęściej wpadają rano, kiedy jeszcze mam świeży umysł i niezły refleks. Chociaż i tak wolę jak wpadają ptaszki, niż te ogromne komary, fuj.
No i pół roku za nami. Znowu trzeba zapłacić za śmieci i pomyśleć, w której piżamie zamierzamy spędzić Sylwestra.
Ale tego w sierpniu?
Na ostatnim pracowym wyjeździe w hotelu była, jakby to nazwać, pankejkarnia, i to bezdotykowa. Na jednym końcu macha się ręka, jak przed dozownikiem mydła w toalecie na stacji benzynowej, a po minucie na drugim końcu wylatywał gotowy pankejk na podstawiony talerz. Może zacofana jestem, ale pierwszy raz widziałam cos takiego, trochę hak z którejś opowieści Lema;)
No nie wiem, może Mojżesz dostał swoje tablice z przykazaniami, a inne dostała jego żona i tam jedno z tych przykazań mówiło, jak smażyć naleśniki. Zapewne pizgnęła nimi w kąt albo przerobiła na blat w kuchni. I bardzo dobrze!
Dziś Dzień Psa, ponieważ po raz pierwszy nie mam domownika do przyjmowania życzeń, wszystkiego dobrego dla Szczypawki i dużo ulubionych smaczków.