O KOŃCOLUTOWYM SMUTKU

Ptaszki śpiewają, jakby wiosna szła. A to chwilowo gówno prawda, niestety. O przepraszam – guzik, chciałam oczywiście napisać GUZIK, nie gówno. Przejęzyczenie. Pardą.

Z jednej strony – dobrze, że luty się kończy; z drugiej – tak koszmarnie, totalnie nie mam NA NIC SIŁY, że po protu kanał i bryndza owcza. N. mi każe łykać magnez. Magnez! Może gdybym zaczęła brać izotop uranu w pastylkach razem z witaminą D, to coś by się poprawiło. Bo od samego magnezu to niestety, ale wątpię.

Natomiast mam kolejny pomysł na odchudzanie. Otóż w książce o bombie atomowej przeczytałam, że Artur Oppenheimer miał metr osiemdziesiąt wzrostu i przez całe życie ważył nie więcej, niż 56 kilogramów. Wniosek z tego taki, że trzeba się na poważnie zainteresować fizyką kwantową – oprócz tego, że jest po prostu interesująca i szalona, to jeszcze na dodatek pozwala zachować figurę!

(Jest już do obejrzenia teaser filmu Nolana o Oppenheimerze. Faktycznie, Cillian Murphy wygląda jak szkielet).

Problem w tym, że na koniec lutego nie widzę jasnych stron. W ogóle. Żadnych. Do wiosny daleko, wojna trwa, rządzą nami osobniki, z którymi nie mam wspólnego systemu wartości ani (mam nadzieję) zbyt wielu fragmentów DNA. I czym tu się pocieszyć? Ma ktoś jakieś pomysły?…

O WYJEŹDZIE, UCZUCIACH DO SPORTU I SAŁACIE

Nie mam siły w ogóle, ponieważ byłam na wyjeździe relaksacyjno – jubileuszowym (z okazji urodzin, wiecie) w towarzystwie kobiet – równolatek bynajmniej w Hiszpanii. Bo tak sobie kiedyś zapragnęłyśmy i – o dziwo – udało się to zorganizować. W sumie cztery noce, ale LEDWO ŻYJĘ – bardzo było intensywnie, naprawdę bardzo. Codzienne spacery po dwanaście kilometrów, że nie wspomnę o dość dużych dawkach witaminy W, którą z namaszczeniem przyjmowałyśmy właściwie bez przerwy. Oraz robiłyśmy sobie zdjęcia i kupowałyśmy chustki, bo jedna koleżanka powiedziała, że OD TERAZ JESTEŚMY WYRAFINOWANE – no i trzeba było się wyrafinować. Co prawda, moja szuflada z szalikami i apaszkami przestała się domykać, ale jak jest mus, to mus.

I wszystko było naprawdę fajnie i w ogóle i nikt nikogo nie zabił (choć gdybyśmy zostali o dzień dłużej, to kto wie, kto wie) i odzywaliśmy się do siebie na lotnisku w drodze powrotnej, co uważam za SPORY SUKCES. Natomiast absolutnie ugruntował się mój pogląd o tym, że NIENAWIDZĘ SPORTU do samego centrum szpiku moich kości. Niena – kurwa – widzę.

Kiedy się spakowaliśmy w niedzielę rano, żeby złapać autobus na lotnisko – przystanek mieliśmy praktycznie pod domem – okazało się, że CAŁA DZIELNICA z dużymi przyległościami jest ODCIĘTA od świata, ponieważ odbywa się miejski maraton. I nie, taksówka też nie podjedzie, nic nie podjedzie. Trzeba wyjść z tej strefy na kolejny przystanek – tak powiedziały panie z obsługi maratonu. Więc szliśmy z ciężkimi, powrotnymi walizkami – wiadomo, pyszna sobrasada sama się do Polski nie wyślę, niestety. Szliśmy, szliśmy i szliśmy jakieś trzy kilometry na kolejny przystanek, żeby przeczytać naklejoną na nim kartkę, że TO JESZCZE NIE TEN i mamy zapierdalać kolejne dwa kilometry. Klęłam przez całą drogę naprawdę strasznie i mam nadzieję, że przynajmniej kilka osób spotkanych po drodze mnie zrozumiało, bo tam jest sporo Polaków. A z koleżanką jesteśmy umówione, że na następny maraton miejski w Warszawie zrzucamy granat (moim zdaniem granat to za mało – ja bym pierdolnęła z dużej wysokości kilka min morskich). 

Udało się nam resztką sił wyczołgać z tej ogrodzonej strefy, gdzie co chwilę biegł jakiś spocony maniak w obcisłym nylonowym ubranku i mam nadzieję, że go obtarło i dostanie liszaja. Dorwaliśmy dwie taksówki i doprawdy, nie byliśmy sami w miłości do bliźniego, który musi se pobiegać w niedzielę w centrum miasta, bo inaczej się nie liczy. Taksówkarze byli BARDZO MEGA WKURWIENI i mówili naprawdę paskudne rzeczy o władzach miasta. (A dwa dni wcześniej widzieliśmy władze miasta na jakiejś konferencji i moje koleżanki stwierdziły, że burmistrz jest przystojny – na pewno świnia, jak wszyscy politycy, ale przystojny).

Podsumowując:

– sportowcy to są kompletnie zwyrodniali psychopaci,

– kocham Hiszpanię,

– ale cieszę się, że wróciłam do Szczypawki,

– chociaż w ogóle się nie cieszę z powrotu do strefy klimatycznej umiarkowanej – czarna dupa, a nie strefa umiarkowana; od ponad doby wyje mi wiatr nad uchem i mam jakieś mroczne, poplątane sny, w których się spieszę i nigdzie nie mogę zdążyć.

A N. kupił wczoraj sałatę w doniczce i teraz, kiedy potrzebuję liść na kanapkę, to muszę ją własnoręcznie żywcem OKALECZYĆ – po prostu urżnąć jej część ciała!… Nie, nie robi mi to dobrze na psychikę. Jednak wolę zabitą sałatę (humanitarnie zabitą, oczywiście).

O TYM, CO PRZERYWA SEN

Ostatnio przeczytałam

(Psy się darły i musiałam iść zerknąć, czy przypadkiem nie jest popełniany mord w afekcie na środku ulicy, ale nie – szedł facet z reklamówką; być może miał w niej ludzką głowę – ale to już zostanie jego tajemnicą).

(Chociaż w sumie to nie wiem, po co poszłam sprawdzić, bo świadek byłby ze mnie ŻADEN – mam krótki wzrok i jestem BEZNADZIEJNIE niespostrzegawcza. Na przesłuchaniu tylko bym wprowadziła element chaosu. Może bym zapamiętała jakiś charakterystyczny element odzieży, gdyby był w wyjątkowo jaskrawym kolorze albo na przykład we wzór w jamniki, ale niewiele ponad to).

…no więc – przeczytałam ostatnio, że budzenie się w środku nocy ma głęboki sens. Gdyż nasi przodkowie spali na dwie raty – najpierw 4 godziny snu, następnie pobudka, żeby dorzucić do ognia – bo jeśli się nie palił ogień, to wzrastało prawdopodobieństwo zostania zeżartym. I po tych ratujących życie zabiegach – znowu zapadali w sen na 3 – 4 godziny. 

To jest o wiele lepsze wytłumaczenie, niż DEMON budzący nas o przeklętej godzinie, natomiast nie uwzględnia jeszcze jednego czynnika – mianowicie, psiego. Może psy jaskiniowe same wychodziły nocą na siku i nie budziły swojego pańcia – istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że wkurwiony mógłby je zeżreć. Współczesne psy nie mają takich przemyśleń i po prostu szturchają pańcię nosem o trzeciej nad ranem; a pańcia akurat miała taki piękny sen o byciu szczupła osobą z małym tyłkiem i w ciepłym miejscu na Ziemi. Chociaż i tak nie było źle, jak na lutową noc – mogłoby być minus dwadzieścia, a tak to się przewietrzyłam w miłych okolicach zera. Ale sen już nie wrócił, ech.

I przyszły dwa NAPRAWDĘ WIELKIE rachunki za gaz. I się bardzo zdenerwowałam, bo już jeden to kupa forsy, a DWA? Puściłam zatem dosyć barokową wiązankę pod adresem rządzących – naprawdę niezłą, jestem z siebie zadowolona – po czym, po dokładniejszej analizie okazało się, że przepracowany listonosz wrzucił nam do skrzynki rachunek sąsiadki. I CO Z TEGO – niesmak pozostał, a wiązanka się nie zmarnowała; banda łobuzów z lepkimi łapami (to i tak najmilsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy).

A wniosek z tego taki, że ludzki łeb w reklamówce jest czasem rozwiązaniem niezwykle kuszącym. 

O ZEPSUTYCH SOCZEWKACH I BUDOWANIU PIRAMID

BIlans weekendu jest taki, że:

– popsułam dwie soczewki kontaktowe, nowe, oraz

– miałam kaca w niedzielę z powodu soboty.

Soczewki to jedna była zlepiona w opakowaniu – zdarzają się takie france i czasem się uda ją rozkleić, a czasem nie; a druga dosłownie rozlazła mi się w palcach. No czasem tak bywa. Jak mawiał trener Piechniczek „Czasami się zawsze wygrywa, a czasami nigdy” (u Wilq tak mawiał, oczywiście).

A w sobotę tak jakoś wyszłyśmy z koleżankami się dowartościować, N. twierdzi, że to OCZYWISTE, bo była pełnia. On od zawsze czyni aluzje, jakobym była wiedźmą (albo czarownicą – jaka jest praktyczna różnica między wiedźmą a czarownicą?), a ja w zasadzie nie mam nic przeciwko. W każdym razie po drugim kamikaze koleżanka zdiagnozowała mi OSOBOWOŚĆ UNIKAJĄCĄ, bo nie chcę się tak luzem po amatorsku szwendać z moimi zaburzeniami psychicznymi, podczas gdy wszyscy mają stwierdzone JEDNOSTKI. Zatem poszłyśmy po symptomach i najbardziej wyszła ta osobowość unikająca (kod F 60.6). Co prawda, próbowałyśmy kombinować coś z maniem w dupie (epizod maniakalny, F 30.1), ale jednak fobia społeczna jest u mnie silniejsza. Czyli od soboty mam kod i jestem przyporządkowana i naprawdę dobrze się z tym czuję.

No i na tym kacu w niedzielę postanowiłam zrobić naleśniki i okazało się, że co? Że w wyniku nieokreślonego splotu okoliczności nie mam w domu zwykłej mąki. No pięknie. Znalazłam pełnoziarnistą razową, tempurę, skrobię ziemniaczaną oraz mąkę do ciast kruchych, która przypomina bardzo drobną kaszkę. Tak, jakbym kiedykolwiek zgrzeszyła kruchym wypiekiem, no naprawdę! Przemyślałam sprawę i wybrałam pełnoziarnistą, robiąc optymistyczne założenie, że raczej od tego nie umrzemy. Chyba. No i, Drogi Pamiętniku, nie umarliśmy! A naleśniki wyszły fajne i smaczne. A wszyscy żyli długo i szczęśliwie, chociaż mieli kaca w niedzielę (niektórzy).

Na Netflixie jest nowy serial z rudą od Ricky’ego Gervaisa, którą uwielbiam – „Świat według Cunk”, chyba się skuszę. Bo niby oglądam „Outlandera” na HBO, ale przydałoby się przekąsić czymś bardziej optymistycznym („Dlaczego mówi się, że to tajemnica, jak powstały piramidy, skoro to po prostu kupa dużych cegieł ułożonych w trójkąt?” – no i co, nie ma kobita racji?…).

PS. Ten “Outlander” to oczywiście “OUTSIDER” – według Kinga. No. Poniedziałek rano jest, moje synapsy dopiero myją zęby i wybierają sobie ciuchy na dziś.