Drogi Pamiętniku. Wczoraj miałam proszony obiad dyplomatyczny, z kategorii tych, co to jeśli wszyscy wstaną od stołu i nikt nie będzie miał widelca wbitego w oko, to znaczy, że sukces.
I wstaliśmy i nikt nie miał widelca, oczodoły nienaruszone, więc odetchnęłam z ulgą i zaprosiłam (a raczej wyprosiłam) na taras i zabrałam się za deser. Na deser Eton mess, ponieważ ma trzy składniki i robi się w trzy minuty. Kiedyś myślałam o zredagowaniu książki kucharskiej z przepisami dla leniwych – potrawa do pięciu składników, żadnych maszyn, brudna maksymalnie jedna miska i jeden garnek, tego typu. Kolekcjonuję takie przepisy i chętnie miałabym je pod ręką zebrane w jednym miejscu, żeby za każdym razem nie kombinować i nie szukać. Ale raczej nie wydam takiej książki, gdyż – no cóż, jestem za leniwa.
Ale dobra, idę zatem po truskawki. Stawiam sobie łubiankę przy zlewie i OBEZWŁADNIA MNIE SMRÓD. Jakbym dostała pięścią w twarz. A raczej nie pięścią, tylko krowią dupą i to niewypielęgnowaną, powiedzmy to otwarcie. Gdyż był to obornik.
No i po deserze, myślę sobie. Przecież nie podam obornika z bezami i bitą śmietaną! Z drugiej strony, może jednak podać i zachwycać się, jakie to mamy ekologiczne uprawy tu u nas w okolicy. Przeżegnałam się i opłukałam kilka truskawek – nie śmierdziały (chociaż trudno to było stwierdzić, bo śmierdziała już cała kuchnia i pomieszczenia ościenne). Wyszłam z założenia, że obornik to i tak lepiej niż fosforany i pestycydy i deser podałam. Żeby nie było – sama też jadłam i nic mi nie zaszkodziło.
A śmierdząca okazała się łubianka, truskawki przełożyłam do innego naczynia i nie capiły niczym (no, truskawką – ale to akceptowalne w naszych sferach). Może to taki chwyt marketingowy – wytarzać łubiankę w krowiej kupie i reklamować jako samo zdrowie i ekologię. Tak jak podobno przedsiębiorcze chłopy przy granicy z Niemcami, co kupowali jajka w Lidlu i smarowali kurzym guano i sprzedawali jako wolnowybiegowe.
Do wieczora wietrzyłam chałupę z tej ekologii.
I obejrzałam naprawdę dobry, nastrojowy horror – australijski, bo mam ostatnio jazdę na australijskie produkcje – „Lake Mungo”. Bardzo mi się podobał, znowu boję się iść w nocy do łazienki.
A teraz czytam na Reddicie wyznania dotyczące „glitch in the matrix” i też dostaję gęsiej skóry; sama miewam od czasu do czasu deja vu (niektóre szalenie intensywne i długie), ale to nie są tylko deja vu. Przynajmniej chłodniej się człowiekowi robi w ten upał.
PS. Jedna moja znajoma z kręgów zbliżonych do Ministerstwa Rolnictwa zwykła mawiać “Gnojówka, że palce lizać!”.
Ja Ci pomogę, jako osobista sekretarka, te książkę perzygotować. Taka kuchnia to moje credo od zawsze. I zawsze wszyscy zachwyceni, włącznie z kucharką :).
Chciałam tu coś błyskotliwie skomentować, ale się ugotowałam. Co za upał…
A mnie ciekawi co było na danie główne do widelca?
Ksiąźkę proszę drukować! Koniec z lenistwem.
Ja też podobnie miałam z łubianką, ale waliło nie obornikiem, ale raczej czymś mocno chemicznym, rozpuszczalnikiem czy lakierem. Łubianka kupiona dzień wcześniej w tym samym miejscu tego nie miała.
Coś jest na rzeczy z tym obornikiem. Dokładnie tego samego doświadczyłam pierwszy raz przy tegorocznych truskawkach. Też myślałam, że to owoce, a okazało się, że łubianka. A zakładam, że kupiłam w innym miejscu, bo w Gdańsku.
Tez lubie przepisy dla leniwych. Polecam “Valenciano” – sok ze swiezo wycisnietych pomaranczy, rozlac do szklanek, dolozyc do kazdej szklanki kopiata lyzke lodow waniliowych (ale dobrych, nie byle co) i mozna podlac Cointreau! Mniam! Zawsze znika!
Taka książka kucharska byłaby hitem:) Mnie więcej czasu zajmuje zastanawianie się jak zrobić żeby się nie narobić niż sama praca…