Mamy nad stołem taką lampę z trzema żaróweczkami, które często się przepalają. Takie małe, płaskie, z wtyczką na końcu, trochę jak USB, bardzo wrażliwe na wahania napięcia, a u nas na wsi szafują tym prądem dość hojnie – fazy pojawiają się i znikają, światło jest albo go nie ma (no, to akurat jest problem całego Wszechświata, że światło jest albo go nie ma i NIKT NIE WIE DLACZEGO), a nawet mamy planowe wyłączenia na cały dzień, jak za Gierka, gdyż okolica rozwija się dynamicznie i muszą podłączać nowe chałupy. Dlaczego to musi trwać 10 godzin, to zupełnie osobne zagadnienie, niebędące przedmiotem niniejszej notki (aczkolwiek będące niejednokrotnie przedmiotem mojej kurwicy, zwłaszcza zimą).
NO WIĘC – N. kupił ledowe żarówki. Podobno trwalsze, dłużej poświecą, a w ogóle to większe i będzie jaśniej. Dobra. Wetknął je i zapalił lampę. Faktycznie, były WIĘKSZE, a światła niby więcej, ale jakoś tak nie do końca. Ale może to się trzeba przyzwyczaić – pomyślałam i zabrałam się za domowe zajęcia, po czym spojrzałam na swoje dłonie – były ZIELONE.
I to nawet nie takie ładne zielone, jak Hulk. Miałam w tym ledowym świetle skórę koloru wzdętego, kilkutygodniowego trupa, albo starej, zapomnianej, zdechłej żaby, niechcący odkopanej w błocie. Na wszelki wypadek wydarłam się i N. wymienił te świetne ledowe żarówki na stary model. NO LUDZIE!… A ja myślałam, że świetlówki dają okropne światło – to nic, NIC w porównaniu z tym ledowym. Powinni go używać do kręcenia filmów o zombie – a N. mówi, że i tak te żarówki miały mieć CIEPŁY odcień, bo są jeszcze ZIMNE. Nawet nie chcę wiedzieć, jak w ich świetle wygląda skóra.
Ale to jeszcze nic. Mamy pobrać Szczypawce mocz do analizy.
Jakieś pomysły? Pani doktor podpowiedziała, że czasem sprawdza się wyparzona łyżka wazowa. N. robił dziś badania terenowe i wrócił z informacją, że ona kuca tak nisko, że tam się nie zmieści łyżka wazowa. Śmichy chichy, ale jak to zrobić? I czym? I jak psiny nie wpędzić w nerwicę? To już chyba bym wolała mieć zielone ręce.