O TYM, ŻE LARY I PENATY CHCĄ NAS ZATRZYMAĆ

 

Jak to dobrze, że zaraz jedziemy. N. się odklei od papierów i telefonu – prawie zapomniałam, jak to jest mieć męża z dwojgiem uszu, bo ciągle przynajmniej jedno ma zasłonięte. Ja się odkleję od naszej smutnej rzeczywistości, która z dnia na dzień przypomina coraz gorszą powieść soc – fiction, napisaną przez autora bez elementarnej wyobraźni.

Ale jak Szczypawka na mnie dziś spojrzała, jak wnosiłam na górę walizki… O mało z nimi nie spadłam po schodach. Ściszamy przy niej głos, rozmawiając o wyjeździe, ale ona przecież WIE. Wszystko rozumie. W dodatku o mały włos, a zeżarłaby dziś szerszenia; N. jej wyciągał z pyska. Dobrze, że zimno i był śnięty i niemrawy. Słabo mi.

Szpilmanowa też chyba nie chce, żebyśmy wyjechali – schowała mi lakier do paznokci, jak zabierałam się za pedikiur.

Szczypawka, nie patrz tak na mnie. Potrzebuję tego tygodnia słońca.

O KLĄTWIE I ZIMNIE

 

Od dwóch dni się zbieram, żeby napisać o Klątwie Ziemniaka, ale jest mi tak zimno, że w ogóle do niczego się nie nadaję – niczego, co wymaga wylezienia spod koca. W domu zmuszam N. do palenia w kominku, a wychodząc, zakładam puchowe kurtki i bezrękawniki. Zimowe. Czy u nas nic nie może się odbywać w CYWILIZOWANY sposób – ubywać po dwa stopnie na dobę, tylko JEB i w ciągu jednej doby z upałów – Syberia? I z klapeczek od razu przesiadka we flanele, skarpety i wełnę owczą? I tak teraz DO MAJA?…

Gdyby nie wyjazd na wakacje, to już bym leżała pijana na smutno na podłodze przed kominkiem.

A co do klątwy, to wisi nade mną Klątwa Pieczonego Ziemniaka. Za nic na świecie nie umiem upiec ziemniaków. I proszę mi nie podpowiadać żadnych sposobów i tricków, bo ja je w teorii wszystkie znam – odpowiednia odmiana ziemniaka, piec długo w wysokiej temperaturze, można obgotować, to się upiecze szybciej (ale smak jest wtedy inny). Nigdy. Mi. Nie. Wyszły. Miękkie. W sobotę upiekłam nacinane z powtykanym boczkiem. To znaczy – próbowałam upiec. Dwie i pół godziny siedziały w piekarniku na 200 stopniach. Jadalny wyszedł ŚRODEK ziemniaka (i pyszny chrupiący boczek), a dupy i denko miały nadal twarde. Niniejszym RE ZY GNU JĘ z dalszych prób pieczenia ziemniaków (chociaż oczywiście nie powinnam, bo jak się rezygnuje, to nigdy się nie zostanie astronautą czy cośtam – no, z bycia astronautą wyleczył mnie opis korzystania z kosmicznej toalety). Po prostu – umówmy się, że będę gotowała gulasze i leczo, to mi wychodzi.

Brad i Angelina, hę? A właściwie – JUŻ NIE Brad i Angelina. Phi, wiedziałam, że tak będzie – i tak długo go ta wampirzyca trzymała; od początku kibicowałam Jen.

 

PS. Za oknem mgła, a ja już posądziłam sąsiada o palenie w piecu oponami i zdechłymi wronami – niniejszym bardzo sąsiada przepraszam.

O RÓŻNICACH CHARAKTERÓW

 

Szpilmanowa podprowadziła mi paczkę wacików. Kupiłam w promocji trzypaczkowe kombo, po czym od razu kilka dni później jedną paczkę gdzieś wcięło. N. nie posądzam, a gdyby to była Szczypawka, to wydałoby się najpóźniej następnego dnia (jamniki, tak jak politycy, są przekonane że to się nigdy nie wyda i nie będzie miało konsekwencji, tymczasem raz już wyciągałam z naszej pierwszej jamniczki, Balbinki, tekstylną wkładkę z adidasa – żadna ze stron nie była zachwycona tą sytuacją). Tak czy siak, wacików nie ma – nie przypuszczałam, że w zaświatach trzeba nadal dbać o cerę albo zmywać paznokcie. Nie jestem zachwycona tym odkryciem; myślałam, że będzie więcej czasu na nie wiem – podróże albo podglądanie bliźnich.

Dwa dni temu miałam akcję z moją siostrą Zebrą pod tytułem „za trzy minuty masz mi podać numer telefonu do fryzjera, do którego chodzi twoja koleżanka”. Trzęsącymi rękami rozpętałam akcję – huragan, a i tak za chwilę popędzały mnie piknięcia SMS-ów, bo koleżanka nie odebrała telefonu OD RAZU, bo była pod prysznicem. I w ogóle odebrała tylko dlatego, że mąż się zlitował nade mną i zakręcił jej wodę. I tak się zastanawiam – dlaczego mnie, oazę lenistwa, opuszczony kopiec termitów, otaczają same liski – nerwuski? Mnie, którą Światowy Związek Leniwców wybrałby na przewodniczącą (oczywiście zaocznie, bo nie chciałoby mi się przybyć na zebranie). W nagrodę mam siostrę jak wybuch nuklearny i męża – diabła tasmańskiego na ciągłych dopalaczach. I lekko nerwowego jamnika. I później spotykają mnie przygody w barach w Hiszpanii, kiedy N. wychyla kieliszek wina i woła „La cuenta por favor!”, a ja jeszcze nawet nie zdążyłam podnieść swojego wina do ust. Ani nawet powąchać.

Pewnie to wszystko jest konieczne dla równowagi wszechświata, ale co by się stało, gdyby ten numer do fryzjera dostała za dziesięć minut?…

Zaprosiłam rodzinę na małe urodzinowe ciasteczko, więc oczywiście, OCZYWIŚCIE mój mąż musiał, po prostu MUSIAŁ wczoraj rozrzucić granulowaną krowią kupę po całym trawniku. Będzie nastrojowo.

O NOWYM MOTTO

 

No i po bólu. Dostałam mnóstwo życzeń, niezasłużonych komplementów oraz złote jajo z jakimś mega magicznym balsamem wewnątrz. Nasmarowałam się nim od rana i czuję się piękna (na wszelki wypadek nie sprawdzam w lustrze, bo i po co – liczy się samopoczucie – patrz Kim Kardashian i in.).

Zupełnie przypadkiem od wczoraj mam nowe motto życiowe – jak napisał Bukowski:

„Jeśli nie dojdę do czegoś w życiu przed sześćdziesiątką, po prostu dam sobie jeszcze 10 lat”.

Jest piękny wrzesień.

Suki mają się nader dobrze.

IMG_0281

 

O TYM, ŻE… NO.

 

Dziś będzie temat zastępczy, ponieważ już jutro TEN DZIEŃ – nie, żebym od razu popadała w histerię, ale jakoś tak no wiecie. Czy to jest powód do radości?… No dobra, kilka osób by powiedziało, że jak najbardziej – chociażby taka Joanna S. Zawsze to rok bliżej do emerytury (której moje pokolenie nie dostanie, ha ha). Oooookej, ustalmy, że odczucia mam ambiwalentne – jak z pająkami (Roger się wyprowadził! Nie czuję się dobrze ze świadomością, że gdzieś mi grasuje po domu, dopóki siedział w jednym miejscu, to go lubiłam, a teraz NIE WIEM).

Dobra, temat zastępczy:

– Czy wiecie, że kiedy pan ośmiornica spotka panią ośmiornicę, to odrywa sobie penis i w nią rzuca? Po czym się oddala. Pani ośmiornica ma sobie od tej pory radzić sama.

KWINTESENCJA MĘŻCZYZNY.

Od kiedy przeczytałam tę informację, N. ma pozwolenie na jedzenie ośmiornic (bo tak to mu wisiałam nad głową i zniechęcałam, bo ośmiornice są takie inteligentne i mają oczy jak człowiek, wykształcone w drodze ewolucji konwergentnej). Facetów – ośmiornic, oczywiście. Krzywi się i mówi, że samiczki są delikatniejsze. NIC MNIE TO NIE OBCHODZI.

A borsuki się żadne nie zgłosiły. Może słabo im idzie obsługa smartfona i komputera, bo mają bardzo długie paznokcie, chociaż z drugiej strony widziałam już niejedne półmetrowe pazury w akcji. Ale nie borsucze, fakt.

O BORSUKACH, PYTONIE I RÓŻNE TAKIE

 

Od kilku dni zastanawiam się, gdzie by tu zamieścić ogłoszenie, żeby adoptowała mnie miła rodzina borsuków. Dotarłam w moim życiu do momentu, kiedy najbardziej atrakcyjną ścieżką kariery wydaje mi się adopcja przez borsuki.

W piątek przeczytałam informację o tym, jak w Łodzi w sortowni poczty wyszedł z paczki półtorametrowy pyton, a raczej to była ona. Okazało się, że paczkę wysłał mieszkaniec Zgierza. Oczywiście, że Zgierza! Nawet mnie to nie zdziwiło. Pan był zdziwiony, że pytonica wyszła, bo przecież włożył ją do poszewki na poduszkę i owinął taśmą klejącą.

Na dodatek, lekkim popołudniem na zakładzie pojawił się motyw „Wielu wspaniałych mężczyzn zmarnowało się przez kobiety”. Próbowałam wnikać w szczegóły, ale okazały się one mętne – jako przykład został podany aktor Cybulski (inter alia). W ogóle nie rozumiem, w jaki sposób kobiety niby zmarnowały Cybulskiego. No nie wiem, nie przekonali mnie. Coś mi to wszystko zajeżdża stereotypem i wymówką, żeby wyskoczyć na wódkę (i po pijaku narzekać na kobiety marnujące życie).

Przeczytałam „Nie jesteś sobą” – studentka, żeby sobie dorobić, podejmuje się opieki nad młodą kobietą chorą na stwardnienie zanikowe boczne. Oczywiście, po jakimś czasie łączy je coś więcej, niż relacja opiekun – pacjent (bo nie byłoby książki). Z jednej strony to dobrze, że są książki poruszające taką tematykę, w sposób bardziej pogłębiony niż „i opiekun zawiózł go do opery i odzyskał radość życia, gołąbki konfetti the end”. Poruszone są problemy, wałkowane na wszystkie możliwe sposoby, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi – czy powinno się potępiać męża, który odchodzi od umierającej żony? Do jakiego momentu chory może decydować o swoim leczeniu? Z drugiej strony, historia jest trochę za bardzo momentami uproszczona (na przykład, chora Kate ma nieograniczone zasoby finansowe i może sobie pozwolić na dowolną liczbę opiekunek, a nawet na nowy dom i jego urządzenie według swoich pomysłów i potrzeb). Trochę mam niedosyt (i wrażenie, że tłumaczenie mogłoby być lepsze), ale i tak to lepszy wybór niż kolejny kryminał.

No i tak. Gdyby ktoś miał namiary na borsuki poszukujące współlokatora, to ja chętnie.

O SPINCE

 

Coś mnie użarło w oponę na brzuchu. Nie jest to miłe, tym bardziej, że wyobraźnia mi kłusuje i wizualizuje złożone tam jaja, z których wykluwają się larwy pożerające mnie od środka. Na razie posmarowałam fenistilem i chętnie bym połknęła Valium, ale nie mam, bo cholerna mafia farmaceutyczna odgradza obywatela od co przyjemniejszych zdobyczy nauk chemicznych.

W międzyczasie (naturalnie) kupiłam sobie – TAK, KUPIŁAM SOBIE, bo już minął sierpień i MOGĘ! No więc, kupiłam sobie wiadro książek oraz spinkę do robienia koka. Na szczęście, została przysłana razem z instrukcją.

Spin

 

Nie łudzę się, że z moimi zdolnościami manualnymi zamiast koka wyjdzie mi coś innego niż zwyczajowy bałagan w rodzaju wroniego gniazda, bo zwykle coś takiego mi wychodzi, ale ponieważ spinka nie była droga, to przynajmniej będzie ekonomiczne wronie gniazdo.

Zresztą i tak zeżrą mnie larwy, to co za różnica.

 

 

O TYM, ŻE HJUSTON, MAMY WIEWIÓRKĘ

 

Moje uczucia do pająków są złożone. Na facebooku ja i pająki mielibyśmy status „to skomplikowane”. Nie zabijam i nie pozwalam zabijać pająków – zazwyczaj są wynoszone w słoiku. Boję się ich, ale nie wszystkich jednakowo – na przykład, nic nie mam przeciwko pająkom stacjonarnym; w tej chwili mam na stanie dwa takie: jeden wisi w pięknej pajęczynie za kuchennym oknem, taki pękaty z sękatymi nóżkami i niech sobie wisi. Nawet ładnie się prezentuje na tle lasu i nieba. Nigdzie się nie włóczy, pilnuje swojej pajęczyny i OK. Drugiego mam od wewnątrz, na szybce w drzwiach wejściowych – jest malutki, uwił sobie taki kokonik z pajęczyny i łapie najmniejsze muszki, a raz nawet komara – i żarł go dwa dni. Ma na imię Roger (bo jest wesoły). Musiałam nawet pertraktować z pomocą najemną, żeby nie popsuła Rogerowi domku (i samego Rogera) przy okazji sprzątania.

Boję się cholernie pająków biegających luzem, dużych i włochatych. Takich mniejszych, czarnych, z kosmatymi nóżkami – też się boję. Zawsze się drę, kiedy natknę się na pająka ZNIENACKA (albo on na mnie), albo nie daj Bóg go DOTKNĘ przez przypadek (aż mnie ciarki przeszły na samą myśl). Pajęczyny też się potwornie boję – jak się przedzierają na filmie przez jaskinie pełne pajęczyn, też się drę i zasłaniam oczy; wolę oglądać rozkładające się zwłoki, niż człowieka przedzierającego się przez pajęczyny. A jednocześnie uważam, że pająki przynoszą szczęście. Mówiłam? To skomplikowane.

Skoro już jesteśmy przy inwentarzu żywym, to mamy od jakiegoś czasu wiewiórkę w ogrodzie. Nie dało się nie zauważyć, jak się wprowadziła – wrzask wyciągnął mnie z domu; wszystkie ptaki z okolicy darły się na wiewiórkę, a wiewiórka im odpyskowywała. Prawdopodobnie postanowiła u nas pomieszkać z powodu misek z wodą – stoją wystawione dla ptaszków; zawsze mówiłam, że dobra infrastruktura to podstawa, najwyraźniej wiewiórka uważa podobnie – pije z misek i w nosie ma wydzierające się na nią ptaszki. A wieczorami gryzie szyszki, oczywiście AKURAT nad tarasem, więc codziennie rano brodzimy w lepkich sosnowych łupinkach. Nie dość, że POTWORNIE w tym roku śmiecą brzozy i przez całe lato wszystko jest w maleńkich samolocikach, z psem włącznie, to teraz jeszcze wiewiórcze ogryzki. Jak ostatnio stwierdził N. po całym dniu wywlekania bardzo dziwnych rzeczy z rynien, kiedy na dodatek musiał Szczypawce zabrać żabę, żeby jej nie zamęczyła  – a mogliśmy zamieszkać w kawalerce na 45 piętrze. Z plastikowymi oknami, co się nie otwierają.

A do mojej ciotki, robiącej zakupy w Lidlu w Świnoujściu podeszła kobieta i powiedziała „Proszę pani, gdzie tu są tabletki do zmywania, bo jestem z Katowic?”. Ale nie wiem, co jej odpowiedziała.