Co za dzień wczoraj, i to kiedy – przed samymi Świętami, kiedy wszyscy o przepisach na babki i mazurki, a tu taki dramat.
O lotnisku to była bardzo zła wiadomość, ale jak usłyszałam o stacji Maalbek, to usiadłam. Na Maalbeek wysiada do roboty większość zatrudnionych w instytucjach unijnych, na pewno ci z Agri i na pewno moja koleżanka. Z którą razem okrywałyśmy Brukselę jeszcze przed 2000 rokiem i już wtedy wsiadałyśmy i wysiadałyśmy na stacji Maalbeek.
Co to były za wycieczki – na screening prawodawstwa przed negocjacjami unijnymi, wyjeżdżała zwykle spora grupa, ale ja się najlepiej bawiłam z I. Może dlatego, że obie mamy urodziny tego samego dnia. Wysiadałyśmy na (nieszczęsnym) lotnisku, całym obwieszonym plakatami o tym, że “Brussels – heart of Europe”, no i na jednym z tych plakatów były świnie. Nie jakieś wdzięczne, różowe prosiątka, tylko wielkie, szare, zwisłouche wieprze. Jak myśmy się śmiały z tych wieprzy w heart of Europe!…
Zachwycone byłyśmy komisyjną stołówką, w której podawali naprawdę dobre jedzenie i desery, były stoiska z makaronem, grillem, sałatkami, ale oczywiście najważniejsza, NAJWAŻNIEJSZA była gablota z buteleczkami wina. Takimi samolot czy Ikea size. Wydawało nam się, że trafiłyśmy do RAJU – wino w robocie, w godzinach pracy!… Oczywiście, że ZAWSZE brałyśmy po buteleczce – i nie tylko my, że tak mało dyskretnie zauważę; z tego zapewne powodu popołudniowe sesje były bardzo surrealistyczne i ciągnęły się w nieskończoność. Niektórzy spali w słuchawkach, ale nie będę ich tu wymieniała z nazwiska.
Parę razy udało nam się urwać na zakupy – oczywiście, jak człowiek nie ma pieniędzy, to podoba mu się WSZYSTKO; raz w jednym sklepie, piętnaście minut przed zamknięciem, wydałam wszystkie diety na sweter z jagnięcej wełny z futrzanym kołnierzem (sztuczne futro, OCZYWIŚCIE). Był to mój ukochany sweter przez wiele lat, zdobył dla mnie mnóstwo komplementów i w końcu zeżarły go mole.
Wieczorami kotwiczyłyśmy w jakichś miłych lokalach, pamiętam pubik “Drug Opera” z winem w bardzo przyjemnych dzbanuszkach (tylko za małych!). Raz nam zniknął Grand Place w podejrzanych okolicznościach, I. później mówiła, że to dlatego, że szłyśmy za drogowskazami, zamiast kierować się SERCEM i iść na azymut. Już nigdy później nie było tak fajnie w Brukseli, jak wtedy na screeningach. Chociaż mnie się nie podobało aż tak, żeby tam wyjechać i mieszkać – I. owszem, założyła tam rodzinę. Jak przyjeżdżałam na konferencje czy grupy robocze, to się spotykałyśmy. Kiedyś rechotałyśmy, bo przed Parlamentem Europejskim zrobiono wystawę biodiversity – w roli biodiversity wystąpił osioł i pijawki. Innym razem był upał czterdziestostopniowy, obcasy nam się zapadały w asfalt i musiałyśmy uważać, żeby nie zgubić butów – i polazłyśmy na kurczaka curry. Po tym obiadku byłam kompletnie oblepiona całkowicie mokrą bluzką. A niby curry jest dobre na upał.
Wczoraj I. wyszła ze stacji Maalbeek kilka minut przed wybuchem, poczuła wstrząs, jak wchodziła do biura. Zdążyła uciec do domu i na facebooku zdawała relację, że są cali i zdrowi, ale że na stacji ktoś musiał wiedzieć, bo żebrak był w innym miejscu, niż zwykle. I że coś nam odebrano.
Dajcie spokój.
Dobrze, że o tym napisałaś. Dopiero osobiste relacje z danym miejscem, wspomnienia, nawet cudze, przybliżają nam takie tragedie i nadają im bardziej ludzki wymiar. Inaczej są (niestety) tylko kolejną wiadomością ze świata.
mądry wpis
🙁
Jakie to straszne. Co za dramat. Je suis brukselką.
🙁
Mój syn często pracuje w Belgii (nie, nie jest europosłem 😉 i jest stałym bywalcem lotniska w Brukseli. Za kilka dni znowu leci… Boję się…
Wszystko będzie dobrze – w Brukseli pewnie będzie teraz bezpiecznie, przynajmniej w najbliższym czasie (choć nie wiem czy Cię to uspokoi, bo weź tu się nie martw, jak chodzi o własne dziecko – pewnie też bym się bała).
Dziękuję za dobre słowa. Mają teraz duże znaczenie 🙂