O BASKIJSKIEJ WYCIECZCE

 

Drogi Pamiętniku, dziwię się, że nie urosły mi dwa garby – jeden od obżerania się pintxos, a drugi od spożytego wina. Oraz skrzela od deszczu. Ale by była jazda, pokazywaliby mnie jak Atrakcję z Piwnicy pod Baranami.

Jednakowoż nie urosły. Może trochę szkoda.

W tamtą stronę dostaliśmy w samolocie każde swój rząd. I to nie, że prosiliśmy – kiosk do odprawy nam dał po dwóch stronach przejścia i nie chciał inaczej. Lecieliśmy jak nie przymierzając jakieś VIP-y.

Z lotniska pomknęliśmy prosto do Saragossy. Bardzo ładne miasto, eleganckie i widać, że bogate. Mają aż dwie katedry, zabytki z czasów Cezara Augusta i ogromny, przepiękny placo – deptak z podcieniami z jednej strony, prowadzącymi do miejskiego targu, też pięknego. Hotel mieliśmy drzwi w drzwi z Forum Cezara Augusta.

Co mnie jednak interesowało bardziej, to – nie ukrywam – zona del vino y tapas, ponieważ musiałam wreszcie spróbować migas. Migas to świetny sposób na wykorzystanie czerstwego chleba – lekko namoczony i pokruszony się przypieka z różnymi dodatkami. Ja oczywiście wybrałam z chistorrą, ale są i na słodko, z czekoladą, pomarańczą czy winogronami. Są PYSZNE. Jedną porcją najedliśmy się we dwójkę jak nadziewane prosiaki (o właśnie! one przypominają nadzienie), znakomite pod wino. Były również inne przysmaki pięknego regionu Aragonia, na przykład zwijane koźlęce jelita.

Następnego dnia wyjechaliśmy do Pampeluny, po drodze zahaczając o Huesca. To taki mały kurorcik z lotniskiem, gdzie się przylatuje, żeby jechać dalej na narty w  dzikie Pireneje. Starówka nieduża, akurat do przespacerowania, z romańskim klasztorem i gotycką katedrą. Po jakże wyczerpującym zwiedzaniu udaliśmy się do dzielnicy z barami, gdzie N. natychmiast namierzył lokal z gwiazdką Michelina. Wchodzi się z ulicy, siada przy barze i wybiera tapasy z menu – za trzy tapasy i dwa wina zapłaciliśmy 25 euro. Były, trzeba przyznać, naprawdę smaczne, chociaż proste – żadnego wędzenia kawioru z kapłona w aromacie cedru. Ja na przykład miałam jajko na karmelizowanej papryce z chrupkami z fioletowego ziemniaka, w dodatku leżało na plasterkach jakiejś białej, tłustej, ale pysznej w smaku ryby. Poprosiłam N., żeby zapytał, co to za ryba, bo bardzo smaczna. Poczekał drań aż skończę wyżerać wszystko z rondelka, żeby mi zakomunikować:

– Ta rybka, wiesz? To było świńskie podgardle.

No proszę. Znakomite.

W Pampelunie dopadł nas deszcz, ale jeszcze taki, z którym zwykła składana parasolka w miarę sobie radziła. To już północne miasto – z tego ich charakterystycznego kamienia, brukowane wąskie uliczki w górę i w dół; przeszliśmy drogą pędzenia tych biednych byków – to musi być niezła jazda, przypilnować żeby te byki się nie rozlazły po całym mieście i poszły na zakręcie w dobrą stronę. Jak oni tam jeszcze dodatkowo mieszczą gapiów, to nie wiem. Za to mają przepiękną katedrę, no i jedzenie – to Navarra, czyli jesteśmy już u Basków. W dodatku w Navarra robi się znakomite różowe wino, chociaż w Bilbao jeden barman się z nami pokłóci, że różowa rioja jest lepsza.

Po drodze do Bilbao zawadziliśmy jeszcze o Haro – to jest bardzo, ale to bardzo eleganckie miasteczko, otoczone winnicami, do którego przyjeżdża się zwiedzać bodegi (kilkanaście w obrębie miasta i pewnie drugie tyle dookoła), pić wino i oczywiście OBŻERAĆ SIĘ w barach i restauracjach, stłoczonych dookoła centralnego placu. Haro to jest stolica Rioja Alta. Bo nie wystarczy, że wino jest z Rioja – prawdziwy koneser jeszcze umie rozróżnić Rioja Alta, Rioja Baja i Rioja Alavesa. Ja osobiście to jak ten pijak w monopolowym – wszystko pyszne, ale rzeczywiście wino jakie podali nam w barach – znakomite.

Po Haro to już było Bilbao i PRAWDZIWY deszcz. Parasolka zdechła i musieliśmy nabyć drugą, miejscowej produkcji, baskijskiej firmy. Lało całe trzy dni, nie bez przerwy, ale jak trochę przestawało, to tylko po to, żeby za chwilę lunąć z podwójną i potrójną mocą. Ale ponieważ widocznie taka pogoda utrzymuje się tam od setek lat, to mają GENIALNY wynalazek: Plaza Nueva, całkowicie otoczona szerokimi podcieniami, w których jest bar przy barze, w sumie kilkadziesiąt. I nawet najgorszy deszcz im niestraszny! Przyjechaliśmy w sobotę po południu i CZEGOŚ TAKIEGO jeszcze nie widziałam – podobno BIlbao ma jakieś pół miliona mieszkańców. Przysięgam, WSZYSTKICH spotkaliśmy w tych barach. W zwykłą marcową sobotę, w ohydną pogodę – w każdym barze i przed barem były dzikie tłumy. I to zarówno na Plaza Nueva, tym zadaszonym, jak i na uliczkach starówki. Od dzieci w wózkach po babcie i dziadków – wszyscy z kieliszkami, szklaneczkami i pinxosami, przy kontuarach albo na ulicy. Same bary – Michelin na Michelinie, człowiek wchodzi i mdleje na widok wystawy pintxos. Wyglądają obłędnie, a smakują jeszcze lepiej. Najwięcej zeżarliśmy w kultowym Gure Toki (większośc nazw jest baskijska, a euskera brzmi dla mnie jak skrzyżowanie japońskiego z węgierskim) (raz się pomyliłam w bankomacie i wybrałam euskera – bardzo było śmiesznie). N. oczywiście musiał zjeść ich najsłynniejsze jajko na ziemniaczkach z grzybami, serwowane w charakterystycznej przechylonej szklance. Ale mieli np. morcille przekładaną kozim serem. W życiu bym nie wpadła na połączenie kaszanki i koziego sera – wyśmienite. Albo empanada z kaczką i do tego konfitura z figi. Ale to wszystko udało nam się spróbować dopiero w następne dni, bo w sobotę to tylko łapanie ponad głowami ludzi kieliszka z baru i wykałaczki wszystko jedno z czym – taki był niesamowity tłok. Matko jedyna.

Z drugiej strony – to niesamowicie fajnie, że oni tak wychodzą, bo to byli głównie miejscowi, całymi rodzinami. Co tam się dzieje, jak nadchodzi sezon turystyczny – to ja wolę nie myśleć.

W poniedziałek dla odmiany zaczął napierniczać deszcz z gradem, na szczęście w momencie, jak już dobiegaliśmy do Guggenheima. Jestem zachwycona muzeum – i budynkiem, i kolekcją. Wspominałam już, że oczywiście nie rozumiem sztuki współczesnej w tym sensie, żeby umieć wyjaśnić przekaz, zrozumieć przesłanie na wszystkich poziomach – ale bardzo mi się podoba. Robią na mnie wrażenie wielkie pająki, gigantyczne stalowe labirynty czy “Sto pięćdziesiąt kolorowych Marylin” Warhola. Że nie wspomnę o samej fasadzie – nie było słońca, ani przez moment, czarne chmury i deszczysko, a ona odbijała złote światło. Po prostu coś niesamowitego.

W następnym odcinku: czy to dobrze, że barman nam się kłania oraz zdjęcie pewnej podłogi. Na wyraźne życzenie może być też zdjęcie koźlęcych flaków, bo teraz muszę uzupełnić niedobory herbaty w organizmie. A raczej – spróbować wypłukać herbatą wino.

11 Replies to “O BASKIJSKIEJ WYCIECZCE”

  1. Nie komentuję, bo mi się nie chce logować.
    Ale już nie mogę wytrzymać tych opisów jedzenia.
    Jestem na diecie, miejże litość!

    • Ano właśnie Rioja jest taka surowa i elegancka, bez ozdobników, i np. dla czerwonego wina to bardzo dobrze, a to różowe z Navarry ma więcej ozdobników – w smaku i zapachu jest jakby owocowe, z nektarem. Z drugiej strony, tego z Navarry bym nie wzięła np. do ryby, bo za pachnące.
      Ale dla mnie i tak wzorcem różowego wina jest rosado z Bierzo. Jak krystaliczna woda z górskiego źródła. Niesamowite.

  2. Pytanie, czy znalazlas sens w tym winie, bo ja tu nie potrafie, juz nawet wino nie pomaga. Mysle, ze zacznie tak pod koniec maja.
    A jak nie sens, to moze choc pamietnik?

    • Rozglądałam się za rękopisem albo chociaż za Venta Quemada, ale tam jest tyle tych barów… 😉

      A sensu jest JAKBY WIĘCEJ – jest po co wychodzić, nawet jak pada, pytanie tylko, czy po pół roku takiego życia Z SENSEM nie zeszłabym jednocześnie na marskość i otłuszczenie wątroby.

  3. O, jesteś. Uwielbiam te twoje relacje z wyjazdów, ale mają też skutek uboczny -zawsze po przeczytaniu pierwsza myśl, to “kurcze, chrzanić wszystko- pakuję się i jadę”. Zaraz potem przychodzi otrzeźwienie, że jednak teraz to chyba nie da rady i potem to już zostaje etap złości. No i oczywiście ZAWSZE jestem głodna.

    Zdjęcia, plissss – daj zdjęcia.

    • To nie jest skutek uboczny, tylko lekarstwo właściwe. Mam nadzieję, że któregoś dnia jednak dasz radę się spakować. Północ Hiszpanii jest tego warta.

  4. Jak zwykle cudownie plastyczny (wręcz organoleptyczny) opis, o Twoje teksty powinny się zabijać wszystkie wydawnictwa z przewodnikami! 🙂 Na wypadek gdybym później został zakrzyczany przez wrażliwsze osoby, składam też “wyraźne życzenie” ujrzenia zdjęcia koźlęcych flaków; wprawdzie pierwszym wrażeniem na myśl o czymś takim na talerzu były lekkie ciarki na plecach, ale niezdrowa ciekawość zwyciężyła. Nawiasem mówiąc, czy mają tam jakąś dobrą, a przynajmniej lokalną cervezę? Bo Hiszpania ciągnie mnie jak ćmę ogień, tylko w winie zbytnio nie gustuję.

    • Oczywiście, że są piwa. Hiszpańskie najpopularniejsze to chyba Mahou, takie lekkie, delikatne, nawet ja czasem piję w upał (albo na kaca, pół na pół z oranżadą). N. twierdzi, że najlepsza jest Estrella Galicia – z kija, albo 1906 – w butelkach z tego samego browaru.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*