No dobrze. Umówmy się, że COŚ WISIAŁO W POWIETRZU – człowiek sobie potrzebuje racjonalizować takie rzeczy (na przykład, jak obudzi się rano z zabłoconymi stopami, okrwawionym nożem w ręku i stoma tysiącami dolarów pod poduszką). Może to był wpływ Księżyca, spotęgowany równonocą. A może UFO testowało jakieś poddźwięki. Dobra.
Mój mąż chwilowo prowadzi ożywioną korespondencję w sprawie pękniętej siekiery – na razie kazali mu wysyłać zdjęcia. Dla równowagi połamał dziś dwukilogramowy młotek. Obiecałam mu, że jeszcze jedno narzędzie i wyjeżdża z domu na plan kolejnej części THORA, bo nie nastarczymy z tą metaloplastyką.
A mój pieseczek zrobił dziś hejzel w zoologicznym (określenie “hejzel” napotkałam po raz pierwszy w życiu na blogu Pierwszej i zakochałam się w nim całkowicie). Kupowaliśmy pieskowi paszę, a piesek tymczasem langsam, langsam przemieścił się w okolicę regału z przekąskami i WYWALIŁ NA PÓŁ SKLEPU koszyk z kurzymi udkami na patykach i kawałkami czegoś suszonego (najprawdopodobniej bycza pyta, pyszna i zdrowa). I nie, że złapała jedno i z tym uciekła, nie. Zgarnęła PIĘĆ udek i kawałek tego suszonego (domniemanej pyty). Pewnie powinnam była zrobić awanturę, jak mamuśki w marketach, że DLACZEGO TOWAR JEST NA POZIOMIE OCZU I ŁATWO DOSTĘPNY, ale jestem mało asertywna i zapłaciłam. Jedenaście złotych. JEDENAŚCIE ZŁOTYCH!… Szczypawka ma zapowiedziane, że posadzę ją w Międzyborowie na peronie z kapelutem na datki położonym na ziemi i niech ZBIERA na swoje fanaberie, jak nie umie się zachować. (Wiecie, psu trudno jest potrącić z kieszonkowego) (a za jedenaście złotych to jest prawie jedna trzecia piżamy ze Snoopym w Lidlu!).
Z informacji niezbędnych człowiekowi współczesnemu w egzystencji pozyskałam ostatnio taką, iż kupa wombata ma kształt sześcianików i nikt nie wie, jak one to robią. A to spryciule!…