Byliśmy wczoraj na przyjęciu komunijnym. Przez cały czas miałam dylemat – ponieważ strasznie, ale to POTWORNIE chciało mi się spać, oczy same mi się zamykały i groziło mi, że padnę twarzą na stół – to zastanawiałam się, w która stronę się pochylić: w lewo – i wylądować na paterze z ciastem – czy w prawo i grzmotnąć w roladki z łososiem. Najwygodniej wyglądały jajka faszerowane – wysokie, sprężyste, dobrze by zamortyzowały upadek – ale stały niestety trochę za daleko.
Oczywiście, na dzisiejszą pogodę tak mnie muliło. Bardzo wrażliwy barometr się ze mnie zrobił na stare lata.
Ale przynajmniej zjadłam sobie pysznego dewolaja. Dawno nie jadłam, bo najczęściej podają za duże, twarde, suche, w przeciwpancernej panierce, a raz nawet mi się trafił całkiem różowy w środku – od razu miałam wizję kłębiącej się salmonelli. A ten był nieduży, soczysty i chrupiący – bardzo smaczny, aż przestałam na chwilę ziewać (nie wiem, co ta rodzina N. sobie o mnie pomyśli; pewnie będę miała opinię zblazowanej flądry, może napiszę list z wyjaśnieniem, że to przez deszcz?). Zastanawiam się tylko, dlaczego u nas kura nadziana masłem chodzi jako dewolaj, a na całym świecie się nazywa kurczak po kijowsku.
Z rozmów przy stole dotarła do mnie jedna interesująca – otóż, kuzyn N. odziedziczył nieruchomość z lokatorem. Lokator ma 53 lata i nigdy się jeszcze w życiu nie kąpał. Bo to, że nigdy nie pracował, to chyba jest dość oczywiste. Do tej pory utrzymywał się z renty mamusi, która niedawno jednakowoż opuściła ten padół. Ciekawa jestem, jak się sytuacja rozwinie dalej. Choć nie sądzę, aby był to początek wspaniałej przyjaźni.
Poza tym, na pewno kuzyn N. przesadza, bo jak ten pan był mały, to mama go raczej kąpała. Więc wcale nie pięćdziesiąt trzy, tylko nie mył się raptem czterdzieści lat. No, góra czterdzieści pięć.
A w ogóle to dziś też ziewam jak krokodyl.