Wracamy wczoraj do domu, a tam…
Jest takie opowiadanie Kuttnera z serii o wynalazcy – pijaku Gallegherze (jeden z moich ulubionych bohaterów literackich – a później się dziwię, że moje życie wygląda tak, jak wygląda), kiedy Gallegher budzi się rano i nic nie pamięta z wczoraj (jak zwykle), a zamiast podwórka ma gigantyczną dziurę. I prowadzi dialog ze swoim biednym, zmaltretowanym żołądkiem, żeby pozwolił mu się napić, bo podwórko mu ukradli!
No więc wracamy wczoraj, A TAM! Podwórko nam ukradli. Zamiast trawnika mamy powierzchnię Marsa, po której jeździ łazikiem sympatyczny pan ze specjalizacją pielęgnacja ogrodów. N. postanowił położyć te siatki na krety, zresztą rok bez jakiegoś Armageddonu dookoła domu jest rokiem straconym.
Ja oczywiście uciekłam do domu, bo jestem wrażliwa i nie mogę patrzeć na TAKIE OKROPNIEŃSTWO I BARBARZYŃSTWO, ale zostałam wywleczona celem przedyskutowania gatunku sosny, jaką nam pan zasadzi na miejscu po brzozach. Pan się okazał straszliwym gadułą, a do tego filozofem, więc zanim doszedł do meritum, to już mi jakiś robal chodził po szyi (uwielbiam przyrodę). W skrócie, po wielu przemyśleniach, została nam do wyboru sosna himalajska i wejmutka. Przy czym (pan zniżył głos) sosna himalajska ma tendencję do zwieszania igieł do dołu i potrafi wyglądać tak no… smutno.
O nie. Co to, to nie. Żadnej depresyjnej sosny. Wystarczy, że ja mam depresyjne nastroje i skłonności do zwieszania się w dół. Stanęło na wejmutce (a pan poweselał, wyraźnie ma słabość do wejmutek, hmmm). Następnie wdał się w gawędę o różach. Podobno teraz się sprzedaje krótko żyjące odmiany, tak średnio około pięciu lat. A w dodatku róże są kapryśne i trzeba z nimi postępować, jak z kobietami i na odwrót.
– Powiedz panu, że traktujesz swoją żonę jak różę – zachęciłam N. – Jak mam robaki, to mnie spryskujesz.
No i tak. Przez najbliższe tygodnie zamiast ogródka mam scenografię do filmu SF, a flamingi nadal leżą w pudełku (no przecież nie mogę ich pokazać temu facetowi, bo by wziął i zemdlał, albowiem WIDAĆ, że poważnie podchodzi do tematyki ogrodniczej, NIE TO, CO NIEKTÓRZY). I oczywiście żal mi kretów (mam wyraźna wizję, jak żona kreta biega wściekła po mieszkaniu, tłucze garami, przypala pędraki i wrzeszczy na niego „ZNOWU się musimy przeprowadzać – przez ciebie! Jak zwykle! Już też nie miałeś gdzie domu zbudować!”, a on stoi ze zwieszonymi łapami i mamrocze cichutko „Ale kochanie, skąd mogłem wiedzieć…”).
Tak, że ten szpital psychiatryczny to na razie nic pewnego, ale nie skreślam tej opcji.