Burza, nareszcie. Od dwóch dni mi się snuła po kościach w nogach.
Mamy małe pleszki w budce! Pleszka to jest najśliczniejszy polski koliberek. Bardzo akustyczny koliberek – jak się wydrze o trzeciej rano… Ale niech im tam. Małe się drą w budce, rodzice czyszczą ogródek z robactwa, a N. pęka z dumy.
Zimą albowiem szwagier mój, specjalista mocno środowiskowy, dał N. specjalne wytyczne odnośnie wymiarów budek. Eksperci światowi opracowali wymiary budek dla różnych gatunków ptaszków, które węższe a wyższe, które bardziej płaskie, oraz oczywiście wielkość otworu – żeby ptaszek się zmieścił, a drapieżnik nie. N. pocmokał i skonstruował zgodnie z instrukcją dwie budki na rozmiar pleszkowy, bo akurat pleszkę chcieliśmy sobie zapuścić.
Po czym pleszki znalazły sobie starą, lekko już pozieleniałą ze starości, krzywo zawieszoną budę nie trzymającą jakichkolwiek wymiarowych norm, bez środowiskowego HACCP i radośnie się w niej rozpanoszyły. Dając tym samym najlepszy dowód na to, gdzie statystyczny ptaszek ma środowiskowe normy i wytyczne. Oraz ekspertów.
(Ja je bardzo dobrze rozumiem, bo też tam mam całkiem sporo rzeczy. Naprawdę sporo i rok w rok coraz więcej).
Tymczasem w księgarniach nowy King Stephen i nowy Witkowski Michał, a ja w tak zwanej czarnej przysłowiowej!… Bo najpierw muszę skończyć Wisłocką, co mi Hanka poleciła, no i tę hiszpańską Apokalipsę od Gogi. Na miejscu Wisłockiej zabiłabym tego jej męża, jakoś inteligentnie – ona wykształcenie medyczne, on bakteriolog, mały wypadeczek w laboratorium… Bo jak czytam, co ona przez niego przeżyła, to się dziwię, że kiedykolwiek później spojrzała jeszcze na jakiegokolwiek faceta (no chyba, że po takim potworze wszyscy inni mężczyźni wydawali się cudowni). Dobra książka, ale Stacha bym zamordowała i już.