O DACHU, NADAL, BO PADA I TAK TO SIĘ SCHODZI

 

A może by tak hodować żaby? Bo co innego w taką pogodę? (Tylko po co te żaby? Na żabie udka? Dla bocianów? Nieeee, to zbyt okrutne… Halucynogenne! Są takie żaby, co wytwarzają jakiś narkotyk – „Pierwszorzędne Żaby do Lizania, sp. z o.o.”).

Wczoraj się ostałam za kierownictwo budowy i było miło i spokojnie (tzn. co 40 minut burza, chłopaki schodzą z dachu, wchodzą, za 40 minut – burza, schodzą… ale poza tym, to spokojnie), dopóki jeden nie zaskrobał nieśmiało do drzwi… Otwieram – czy by mógł prosić plasterek… Patrzę, a on obejmuje jedną ręką ZAKRWAWIONY KIKUT DRUGIEJ! Dzwonię załamana do N., żeby mu to opowiedzieć, a on „Ale czego ty wyjesz? To on w końcu ciebie tym młotkiem walnął?” – no i tak to z tym dachem.

W tak zwanym międzyczasie udłubałam firaneczkę. Prawda, że ładna? Mam jeszcze drugi kopersztych z innymi wazonami. Zresztą te wazony można dowolnie mieszać i przestawiać, bardzo fajny wzór.

 

O DAWCE KULTURY I DŁUGOPISIE

 

A zatem pomalowałam paznokcie u nóg na chocolate chiffon i ruszyliśmy na wystawę kolekcji Banku Santander do Wrocławia. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że pogoda pozwoli na wystawienie palców u nóg na widok publiczny, ale skoro tak, to trzeba je mieć pomalowane, bo z niemalowanymi czuje się NAGA (albo i gorzej, niż naga, bo one mi wtedy przypominają takie gołe różowe robaczki typu krewetka bez skorupki). Tylko niestety nie na pastelowo, bo z pomalowanymi na pastelowo to pierwsza lepsza kontrola zdrowia publicznego każe mi się udać do najbliżej położonej kostnicy („Proszę sobie wziąć czarny worek na suwak i ułożyć się na tamtym stole”), tak czarująco bowiem mój odcień skóry wygląda w zestawieniu z pastelami.

Do muzeum – kolejka. Kolejki do muzeów pozwalają mieć nadzieję, że nie wszystko jeszcze stracone na tym świecie. Stajemy zatem, wystawa na parterze, w kilku małych, pozaginanych salkach, trochę a la jelito grube. Czymś czego KOMPLETNIE nie rozumiem, są trzy piętnastominutowe przerwy, podczas których publikę się wygania ze środka (nie wiem, obrazy musza odpocząć? Wietrzenie, nawilżanie? W całym Wrocławiu nie było powierzchni wystawienniczej, z której nie trzeba by wyganiać zwiedzających? Pierwszy raz w życiu się z czymś takim zetknęłam i lekko wydaje mi się to idiotyczne). Druga rzecz: sale są małe, oświetlenie pod sufitem, w związku z czym po płótnach latają bliki i żeby światło nie przeszkadzało, to obraz można oglądać tylko z jednego miejsca, pod określonym kątem. W takich małych salkach, z taką ilością ludzi to jest dość trudne, poza tym – może jestem upierdliwa i się nie znam, ale chyba powinno się móc oglądać płótno, stojąc CENTRALNIE pośrodku przed nim. A tam się nie da, bo np. Sorolla w miejscu głowy ma lampę.

Kolekcja – zacna; jeden Zurbaran, dwa van Dycki, jeden mały Miro, jeden Picasso („O rany, musiał to namalować na ciężkim kacu i chyba palcami” – jęknął mój mąż, ja się nie wypowiadam, różne rzeczy robiłam na kacu, ale nigdy nie malowałam obrazów, więc nie mam porównania), jeden El Greco (uwielbiam El Greco prawie tak, jak Boscha, jego kolory prosto z kostnicy i proporcje ciała, sugerujące któreś z kolei stadium rozkładu, bo tak się przecież nie układa żywa tkanka). No i portret ówczesnej niezłej flądry, Cleo de Merode, co podobno nawet miała romans z królem. Na portrecie jest bez biżuterii, że niby taka skromna, i ma zbolałą minę (N. twierdzi, że dlatego, że etola z norek jej się rozpruła).

Podsumowując: nie znam się na malarstwie, ale lubię sobie popatrzeć. Popatrzyłam sobie i było mi przyjemnie. Gdyby jeszcze nie wyganiali widowni, byłoby nawet przyjemniej, ale może mi się w dupie przewraca po takim Prado czy Thyssenie, gdzie naprawdę nikt mnie nie ganiał i nie wypędzał na kwadrans z sali, a też wisi El Greco, nawet większy.

Zjedliśmy obiad ze znajomymi w pięknym miejscu nad rzeką, naprzeciwko Uniwersytetu, przepiękny kawałek Wrocławia. I ile mostów! Jak w jakiejś Europie normalnie (za to droga do Wrocławia – straszna, zwariować można z tymi TIR-ami sunącymi przez wsie).

A śniła mi się Królowa Elżbieta, siedziała w limuzynie i dosiadłam się, żeby z nią o czymś porozmawiać, wypełnić formularz, i pożyczyła mi długopis. Oczywiście, oddałam długopis Jej Królewskiej Mości, bo tak mnie wychowano. (Co za idiotyczny sen, przecież zawsze wszyscy pożyczają długopisy ODE MNIE, bo noszę ich w torbie dwieście). Królowa była czarująca i miała prześliczną garsonkę z żakietem z rękawami ¾, w kolorze weneckiego różu ze wzorem paisley. (Do psychiatry nie potrzeba skierowania, prawda to?).