O DAWCE KULTURY I DŁUGOPISIE

 

A zatem pomalowałam paznokcie u nóg na chocolate chiffon i ruszyliśmy na wystawę kolekcji Banku Santander do Wrocławia. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że pogoda pozwoli na wystawienie palców u nóg na widok publiczny, ale skoro tak, to trzeba je mieć pomalowane, bo z niemalowanymi czuje się NAGA (albo i gorzej, niż naga, bo one mi wtedy przypominają takie gołe różowe robaczki typu krewetka bez skorupki). Tylko niestety nie na pastelowo, bo z pomalowanymi na pastelowo to pierwsza lepsza kontrola zdrowia publicznego każe mi się udać do najbliżej położonej kostnicy („Proszę sobie wziąć czarny worek na suwak i ułożyć się na tamtym stole”), tak czarująco bowiem mój odcień skóry wygląda w zestawieniu z pastelami.

Do muzeum – kolejka. Kolejki do muzeów pozwalają mieć nadzieję, że nie wszystko jeszcze stracone na tym świecie. Stajemy zatem, wystawa na parterze, w kilku małych, pozaginanych salkach, trochę a la jelito grube. Czymś czego KOMPLETNIE nie rozumiem, są trzy piętnastominutowe przerwy, podczas których publikę się wygania ze środka (nie wiem, obrazy musza odpocząć? Wietrzenie, nawilżanie? W całym Wrocławiu nie było powierzchni wystawienniczej, z której nie trzeba by wyganiać zwiedzających? Pierwszy raz w życiu się z czymś takim zetknęłam i lekko wydaje mi się to idiotyczne). Druga rzecz: sale są małe, oświetlenie pod sufitem, w związku z czym po płótnach latają bliki i żeby światło nie przeszkadzało, to obraz można oglądać tylko z jednego miejsca, pod określonym kątem. W takich małych salkach, z taką ilością ludzi to jest dość trudne, poza tym – może jestem upierdliwa i się nie znam, ale chyba powinno się móc oglądać płótno, stojąc CENTRALNIE pośrodku przed nim. A tam się nie da, bo np. Sorolla w miejscu głowy ma lampę.

Kolekcja – zacna; jeden Zurbaran, dwa van Dycki, jeden mały Miro, jeden Picasso („O rany, musiał to namalować na ciężkim kacu i chyba palcami” – jęknął mój mąż, ja się nie wypowiadam, różne rzeczy robiłam na kacu, ale nigdy nie malowałam obrazów, więc nie mam porównania), jeden El Greco (uwielbiam El Greco prawie tak, jak Boscha, jego kolory prosto z kostnicy i proporcje ciała, sugerujące któreś z kolei stadium rozkładu, bo tak się przecież nie układa żywa tkanka). No i portret ówczesnej niezłej flądry, Cleo de Merode, co podobno nawet miała romans z królem. Na portrecie jest bez biżuterii, że niby taka skromna, i ma zbolałą minę (N. twierdzi, że dlatego, że etola z norek jej się rozpruła).

Podsumowując: nie znam się na malarstwie, ale lubię sobie popatrzeć. Popatrzyłam sobie i było mi przyjemnie. Gdyby jeszcze nie wyganiali widowni, byłoby nawet przyjemniej, ale może mi się w dupie przewraca po takim Prado czy Thyssenie, gdzie naprawdę nikt mnie nie ganiał i nie wypędzał na kwadrans z sali, a też wisi El Greco, nawet większy.

Zjedliśmy obiad ze znajomymi w pięknym miejscu nad rzeką, naprzeciwko Uniwersytetu, przepiękny kawałek Wrocławia. I ile mostów! Jak w jakiejś Europie normalnie (za to droga do Wrocławia – straszna, zwariować można z tymi TIR-ami sunącymi przez wsie).

A śniła mi się Królowa Elżbieta, siedziała w limuzynie i dosiadłam się, żeby z nią o czymś porozmawiać, wypełnić formularz, i pożyczyła mi długopis. Oczywiście, oddałam długopis Jej Królewskiej Mości, bo tak mnie wychowano. (Co za idiotyczny sen, przecież zawsze wszyscy pożyczają długopisy ODE MNIE, bo noszę ich w torbie dwieście). Królowa była czarująca i miała prześliczną garsonkę z żakietem z rękawami ¾, w kolorze weneckiego różu ze wzorem paisley. (Do psychiatry nie potrzeba skierowania, prawda to?).

0 Replies to “O DAWCE KULTURY I DŁUGOPISIE”

  1. A nas nie wygoniono na przerwę (wiem,bo spojrzałam na zegarek! ) i całe nasze zdziwienie na nic.Kapitalne blogi,trafiłam tu po nitce itd.,pozwole sobie zostać po cichutku

  2. Byłam tydzień wcześniej,kolejki nie było,ale budujący (optymizm) tłumek i owszem.No,przyjemność spora,mimo tego światła.Zapowiadana przerwa nas zaskoczyła,ale nas nie wygoniono (spojrzałam na zegarek wychodząc).Zostałam za to zbesztana jak uczniak przez panią w szarym mundurku,bo zerknęłam przez żaluzje,by popatrzyć,czy nie leje czasem,jak w drodze do Wrocławia,co zaburzyłoby plany spacerowe.Uprzejmie zignorowałam.Serniczek w kafejce (zamach na moją talię) przepyszny a wystawa stała sztuka Dolnego Sląska też warta uwagi.

  3. Yessó, wstyd jak Wielka Pardubicka! Już poprawiam Hieronima, dzięki!

    No właśnie ja niemieckich muzeów nie znam wcale, na pólnocy 😉 to byłam w Amsterdamie w Rijku, ale raz, czyli prawie się nie liczy, i w Kroller-Muller na Van Goghu – zakochałam się w tym muzeum w środku sosnowego lasu, szczęka opada, jaki to jest genialny pomysł – ze względów bezpieczeństwa też, bo nikt nic nie ukradnie, bo by musiał z tym popylać 3 kilometry lasem na piechotę!

    A na krwi to mi tak bardzo nie zależy, ja lubię potwory i halucynacje, typu kobieta jako młyn… Ech, kiedyś to mieli fantazję.

  4. No wiesz, wymawjasz Bos- ha, ale, do kolery, piszesz : Boscha!

    Kolekcja w Rotterdamie powala! Jećta tam koniecznie, jeśli lubisz napawdę Bos-ha:P

    Na Miro zapraszam do Hamburger Kunsthalle. Tam jest zresztą także niesamowita kolekcja Emila Nolde. Czuję, że lubisz te klimaty… Optymistycze kałuże krwi itp;-)

    Pikasa paczauam w Maladze, ale nie polecam, jakieś ino popłuczyny.

  5. Ha, też byłam na tej wystawie i mnie z kolei załamały te karteluszki z podpisami autora obrazu, które były poprzyczepiane obok obrazów, w ogóle nic nie widziałam kto co i kiedy. Nie można to zrobić bliżej na stojaku tych etykietek? Albo chociaż większym drukiem. No i te bestie pilnujące – jesu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*