Jestem udręczona jak martwa papuga ze skeczu Pythonów. I to z tego momentu skeczu, kiedy John Cleese rąbnął nią o ladę kilka razy.
No nic, jakoś się trzeba pozbierać w jeden w miarę określony kształt (z dużą dupą). Natomiast – przeczytałam i obejrzałam “Atlas chmur”. I trochę nim w łeb dostałam. Taka opowieść, co jakoś zostaje w człowieku i haczy. I kiedy czytałam książkę, to cały czas się zastanawiałam, jak ten Tykwer zrobił z tego film, bo to chyba NIEMOŻLIWE. I okazało się, że on z tego zrobił film PO PROSTU. Zupełnie tak, jak napisana jest książka.
Film jest cudowny (ale mi się podobają filmy, co mają słabe recenzje, spoko), acz bez lektury wcześniej to chyba bym się nie połapała w tych wątkach tak do połowy i szacunek dla tych, co nie czytali i się połapali. Zrobili trochę skrótów – musieli przecież – ale i tak niedużo, tylko w historii Sonmi – niewolnicy z przyszłości – to nie wyszło na dobre, nie ma całego przesłania. No i ten słodziutki hapiendzik, Tom Hanks z dzieciaczkami przy ogniseczku, litości. Ale OK, rozumiem, że inaczej po prostu by nie dostali forsy na ten film i byłaby szkoda wielka. Na historii ucieczki Cavendisha z domu starców śmiałam się jak dzika norka, wyszła przecudownie. Młody Q jako kompozytor Frobisher też bardzo mi się podobał. Wszystko mi się podobało. Każdy jest małą okrzemką w morzu czasu (Natalia Siwiec – okrzemką z cyckami).
No i ta Halina Berry, jak popylała po skałach na Hawajach w białych leginsach, to mogła je JEDNAK odrobinkę zabrudzić, dla zwiększenia realizmu.
Bo nowy serial o tym, jak Kevin Beacon, bardzo sponiewierany przez życie, gania po Ameryce naśladowców seryjnego mordercy psychopaty, wszyscy już oglądają, prawda? (“The Following”).