O TYM, ŻE NADAL CHCĘ BYĆ AMEBĄ


Jak już niejednokrotnie wspominałam, bardzo bym chciała być amebą. Bycie amebą ma same jasne strony, wśród ktorych najważniejsze to:

– ameba nie ma wnętrzności, więc nigdy jej nie boli wątroba ani nie szarpie jajnik ani nic innego;

– ameba nie ma zmarszczek ani cellulitu;

– nie ma czegoś takiego, jak "gruba ameba", bo ameba wybiera sobie figurę w zależności od potrzeb;

– ameba porusza się od jednego miejsca z żarciem do drugiego miejsca z żarciem i to stanowi główny cel i sens jej życia.


Od piątku ćwiczę bycie amebą i idzie mi bardzo dobrze.

Zaczęło się lodami w Olsztynie. W Olsztynie po drodze do Krakowa (serio, wszyscy wiedzieli, że jest Olsztyn pod Krakowem?… Oprócz mnie?…). Pod ruinami zamku jest parking, przy parkingu stoi budka z lodami, napisane, że "wyrób własny". Noooo, TAAAKIE lody to jadłam ostatnio jakieś 30 lat temu, w cukierence w Poroninie, albo w Coctail – barze na Krupówkach. Sernikowe z bakaliami (bakalie wypluwałam) – smakują wiedeńskim sernikiem. A kawowe – deserem mokka ze świętej pamięci Hortexu. A ja – przypomnę – nie lubię lodów ani w ogóle słodyczy, ale w Olsztynie na lody zatrzymam się zawsze.

W Krakowie mój mąż strzelał z łuku, a później bawił się ze mną w amebę. Trochę poamebowaliśmy w C.K. Dezerterze (bardzo pysznie), po czym poszliśmy nad Wisłę popatrzeć na smoka i poczekać, aż zionie. Ział, ale bardzo rzadko. Jak byłam młodsza, to ział częściej. 

Wieczorem zaamebowaliśmy się dośc dokładnie ze znajomymi w argentyńskiej restauracji "Pimiento" – bardzo smaczne miejsce i śliczne, zwłaszcza patio wewnątrz kamienicy. Pyszne mięso z grilla i wino wprawiło nas w taki świetny nastrój, że ani się obejrzałam, a już z koleżanką łuczniczką wychodziłam w hotelu przez okno na dach, żeby uczcić atmosferę tego wyjątkowego wieczoru (nasi mężowie tkwili w oknie i jęczeli "Wracaj tu zaraz, psycholko!…"). Powetowałam sobie w ten sposób Świnoujście, kiedy to N. nie pozwolił mi wyjść przez okno na taras, wciągając mnie do środka do pokoju za nogę, jakoby dlatego, że byłam w samych majtkach. Bardzo było miło.

Najwięcej było w Krakowie turystów z Wysp Brytyjskich – głównie przewracali się na krzesełkach w kawiarniach na Rynku oraz szczelnie wypełniali bar "Wódka", do którego poszliśmy z N. napić się wyżej wymienionej (to znaczy on, bo ja wódkę niezabardzo). 

A dziś zakończyłam chłodnikiem w "Oberży pod Złotym Prosiakiem" – najlepszy chłodnik na świecie, oznajmiam (i dlaczego oberża nazywa się "oberża"? Kto tam komu co oberżnął?). Dla niepoznaki wracając z Poznania. Gdzie między innymi spotkaliśmy wynalazcę K-dronu – ale to już zupełnie inna historia i nie o amebie.

 

O ZMYWACZU



Rozlałam dziś zmywacz do paznokci dość szeroko po stole i mili państwo narkomani (narkomanowie?…) – jak wy to wytrzymujecie, to ja nie wiem. Po piętnastu sekundach (nieubogich w przekleństwa, jeśli mam być szczera) zaczęłam mieć coś jakby wizje, a później już tylko mnie łeb napierdzielał. Dobrze, że to była mała buteleczka. Fuuuu. 


Męża oglądam ostatnio z daleka przez okno – albo idzie i szczęka łukiem, albo dymi śmierdzące cygaro, więc z braku towarzystwa zaprzyjaźniłam się z serialem "Downtown Abbey" (glizdy w mózgu klaszczą). Ooh. Kocham "Gosford Park" Altmana, a to jest jeszcze fajniejsze. I dłuższe. I myślałam, że będzie dość sztywno, ale nie, nienienie, o nie! Już w drugim odcinku nieżywy kochanek w łóżku jednej z mocno arystokratycznych panienek i urocza teściowa z tekstami "Wie o tym ambasador Turcji, ale nie możemy go otruć, I SUPPOSE…". 

Pogoda taka ciepło – zimno – ciepło – zimno – ciepło – zimno… Kiedyś czytałam, żeby taki prysznic – na zmianę ciepły i zimny – robić cyckom i one wtedy będą się miały dobrze. Ale nie dam głowy, czy to nie było w książce "Nastolatki gotują" z czasów głębokiego PRL-u, gdzie wszystkie składniki radzono zastępować dynią albo fasolą. W ogóle za nic dziś nie dam głowy po tym zmywaczu.

O BRYLE


A dziś znowu… Mijamy piękną bryłę, architektura lat 90-tych,
kiedy to zapanowała niczym nieskrępowana wolność architektoniczna, co zaraz
dało się zaobserwować w przyroście kubatury wprost porażającej estetyką i
fantazyjnym podejściem zarówno projektanta, jak inwestora. W skrócie – beton,
beton, jeszcze więcej sinego betonu, małe okienka typu stodoła, jedno takie większe
i z boku pod ogonem przylepione ma cos takiego mniejszego nieco.

Na tym większym pyszni się „ZBYCHPOL”, a na tym mniejszym z
boku skromniutko „Mirex”.

Jakoś tak nie wiem. Wzruszyłam się chyba (chociaż może to
ten wczorajszy śledź, co mnie obudził o drugiej w nocy).


O POGODZIE I MYCIU ZĘBÓW


Wspaniała pogoda sprawia, że przez cały czas chodzę śpiąca
lub mi zimno (spójnik lub, czyli albo jedno, albo drugie, albo oba). W dodatku
jak już się kładę spać, to nie mogę zasnąć, bo mam lodowate stopy, więc się nie
wysypiam (w nocy do świtu kuna z przyjaciółmi, od 3 rano – ptaszeczątka rozświergotane,
nie ma w Leroyu jakichś tłumików, które by można im pozakładać na mordy?).

Liczba oglądanych ostatnio seriali sprawia, że za chwilę mi
łeb wybuchnie i wyjdą z niego tłuste glizdy w okularach w stylu Niny Terentiew.
A tu Zuzanka wczoraj „Jak to NIE OGLĄDAŁAS SCRUBS?”. Sprawdzam – dziewięć sezonów.
Yay! Co to dla mnie. W tydzień się wyrobię (glizdy w mózgu już zacierają ręce z
radości).

Zaawansowanie serwetki oceniam na 64%. Jak skończę tę
cholerę, to normalnie się upiję (nie, żebym do tego czasu pozostała w
abstynencji, no bez przesady w końcu).

A dziś rano natchnęła mnie refleksja – jak wszystkie moje
refleksje, niezwykle błyskotliwa – że w amerykańskich serialach myją zęby jakoś
tak, że im się w ogóle pysk nie pieni. I potrafią chodzić z tą szczoteczką po
chałupie i jeszcze rozmawiać w trakcie. W ogóle sobie tego nie wyobrażam, bo ja
się przy myciu zębów pienię jak jamnik co zjadł ropuchę, względnie – jakbym nakryła
starego w wannie pełnej szampana z trzema siedemnastolatkami. Mowy nie ma, żebym
odeszła na krok od umywalki, a co dopiero konwersowała. Więc od rana mnie to
nurtuje.


O WSZYSTKIM, ZA TO BEZ SENSU


Patrycja nam w samochodzie oszalała i każdą drogę zaczyna z
Hamburga. Zanim złapie właściwą pozycję, to twardo jedziemy przez Niemcy – czasem
nawet godzinę albo lepiej. Dziś do pracy np. jechaliśmy przez Schmalzberg
(halo? Czy to przypadkiem nie jest ze Świata Dysku?).

Oraz – w drodze do i z pracy mijamy zwierzęta. Konie, krowy.
Bociana jednego na słupie. Kozy czasem. Kury. Bażanta, zająca, albo sarenkę,
jak się trafi. A dziś? Dziś widziałam trzy wielbłądy (w tym jednego białego),
dwa osły, zebrę i stadko kucyków. Biały wielbłąd biegł przez pastwisko, a jego
dwaj ciemniejsi koledzy żarli liście lipy. Nie mam delirium tremens, tylko cyrk
do Pruszkowa przyjechał.

I bardzo się cieszę, że N. znalazł dziś wreszcie tego trupa.
Bo już nie chciałam nic mówić, ale z lodówki od jakiegoś czasu ciągnęło nam
trupem. Odbyło się generalnie sprzątanie zawartości i mycie – nie pomogło.
Odbyła się powtórna ostra selekcja – nie pomogło. Kawa na spodeczku nie
pomogła. Trup się zalągł. Ja już miałam przerażającą wizję małej myszki
(Stuarta Malutkiego), co się wkręcił w agregat i tak wonieje. Okropieństwo. No ale
dziś rano N. mi oświadcza „MAM TRUPA!”. And the winner is… SER oczywiście!
Francuski. Żeby go wszystkie psy i małe pieski też. Drogie dzieci – nie odkładajcie
niczego na później, a zwłaszcza miłości (jak radziła Poetka) i francuskiego
sera. Ser został umieszczony w hermetycznym pojemniku, a do otwierania założymy
kombinezony HAZMAT. Podróż Marka Twaina z serem limburskim mi się przypomniała.

Z zagadnień, które mnie nękają ostatnimi czasy (intelektualnie,
naturalnie), wymienię dietę frutarian. Ta taka z kucykami z Notting Hill, co
była frutarianką i uważała, że marchewki zostały brutalnie zamordowane. Zagłębiłam
się w szczegóły i okazuje się, że frutarianie jedzą tylko te owoce i warzywa,
których zerwanie nie powoduje śmierci całej rośliny. Czyli marchewka nie – bo to
morderstwo. Kalafior, rzodkiewka, cebula, sałata – to samo. Szparagi jeszcze
gorzej, bo w dodatku pedofilia. Szczypiorek, koperek – nawet jeśli ucięty z
korzenia, to ciężkie okaleczenie. Ale na przykład taki pomidor, skoro pomidory
są jednoroczne? Albo bakłażany czy cukinie? A ziemniaki? Czy zjedzenie ziemniaka
to morderstwo?…

Wniosek z tego taki, że zjadłabym ruskie. Z cebulką.