O RYBACH I PIŻAMACH


Weszłam do H&M-u po kurtkę.


Taką dłuższą, bo to już nie te lata, żeby mnie huragan po nerkach lizał, choć owszem, w liceum i na studiach zakładałam flauszowe szorty przy 30-stopniowym mrozie. I byłam bardzo zdegustowana faktem, że matka się na mnie darła i nie chciała mnie tak wypuścić z domu. Uważałam oczywiście, że MOJA MATKA JEST JAKAŚ DZIWNA, bo przecież mi ciepło (łaskawie nosiłam do tego wełniane nadkolanówki). Dziś też uważam, że moja matka była jakaś dziwna – na jej miejscu utopiłabym mnie w wannie, a nie dyskutowała z rozwydrzoną pannicą.


Wracając do kurtki – nie było.


Czy wkurwiło mnie to?


Nie, w ogóle mnie to nie wkurwiło, ponieważ wylądowałam w dziale piżam (no dobrze – ZAWSZE ląduję w dziale piżam). Jakie rzucili piżamy ze Snoopym!… I jakie szlafroczki do kompletu! Na futerku!… Wyszłam wlokąc olbrzymi wór i jak nie miałam się w co ubrać, tak nie mam, ale za nie ma zagrożenia, żeby zabrakło mi piżam. To już coś.


(Co Wy z tym zdjęciem? Po co komu zdjęcie starej baby z prostymi włosami?).


Spakowałam jedną z piżam i pojechaliśmy do Świnoujścia, odkręcić kaloryfery w mieszkaniu. Ho ho ho, na osiedlu zmiany, zmiany, zmiany. Butiki z włoską modą się otwierają jeden obok drugiego, choć mojego męża ucieszyła raczej zapowiedź sklepu "Wędliny wyrób na miejscu". No i budują Hiltona niedużego. Będzie gdzie skoczyć na szampana, kiedy mi w gardle zaschnie pomiędzy jednym a drugim butikiem (har, har, har).


Na plaży sakramencko wiało, jedna mewa złapała sobie flądrę, a trzy inne ją goniły, żeby jej tę flądrę zabrać. Nie mogąc patrzeć na tak oczywistą niesprawiedliwość społeczną, poszliśmy na pysznego dorszyka do Tawerny W Sieciach. Stolik nam się trafił pod akwarium z pyszczakami, w którym działo się o wiele więcej, niż w przeciętnym polskim serialu w ciągu roku. Jedna ryba, czarna, albo miała PMS-a, albo wiła gniazdo, bo wszystkim pozostałym rybom spuszczała wpierdol, w tym również osobnikom trzy razy od niej większych. Drugą rybę z kolei niestety chyba Jezus już do siebie wołał (czy raczej Święty Piotr, jako że był rybakiem). Bo niestety ale pływała pionowo, pyskiem do góry, powoli obracając się wokół osi, głównie widziałam jej blady brzuch. Ewidentnie spoglądała już na księżą oborę (ryba?… na oborę?… trochę mnie może poniosło). N. jak zwykle mnie popędzał: "Kończ już i chodź, bo w akwarium się robi nerwowo". Tak, jakbym ja te ryby podjudzała do ucieczki albo namawiała do zakładania związków zawodowych.


U Niemca zrobiliśmy rozsądne zakupy (rioja gran reserva z 2004 roku poniżej 5 euro w Aldim! to lepiej, niż lokata w złocie), a z rzeczy dziwnych nabyłam Kartoffelstampfer (gdyż mój plastikowy się rozleciał). Za to nie kupiłam już croissantów w puszce (poprzednio kupiłam, bo to czad – zwinięte ciasto w małej tekturowej puszce, po otwarciu puchnie i robi się go z pięć razy tyle, w dodatku jest już perforowane, tylko trzeba porwać wzdłuż kropkowanej linii, zawijać croissanty i piec; ale były dość ohydnie słone i jednak jechały konserwantami).


Przejechaliśmy się nowym, betonowym odcinkiem A2 i wszystko by było naprawdę bardzo wspaniale, gdyby na przykład było jakieś 20 stopni więcej w wodzie i w powietrzu. Myślę, że nawet mewy i kaczki by się ze mną zgodziły, o flądrach nie wspominając.


N. niezadowolony, bo Stoch źle skoczył. 


To teraz tylko jeszcze pranie do rozwieszenia na pamiątkę wyjazdu (dlaczego dzinsy trzeba prać po lewej stronie? To przesąd czy są jakieś wytłumaczalne powody?).

 

 

O STOLARZU I DWÓCH KROPLACH OLEJU


Dałam dziś drugą szanse moim ślicznym kozakom (trzeba dawać drugie szanse, oprócz oczywiście facetom, którzy nas zdradzili) i może, MOŻE jest odrobinę lepiej. To znaczy – jak chodzę, to owszem, bolą mnie stopy, ale jak siedzę, to głowa. Interesting, jak by powiedział Grzesiek House.

Wyminęliśmy rano furgonetkę reklamującą parkiety (takie na podłogę), ze sloganem (i gołą babą nalepioną obok, ale to już szczegół doprawdy): „Kładziesz raz, deptasz całe życie”. Deptasz?… (Tak, deptasz i ubierasz bluzkę na długi rękaw. A na deser zamawiasz torta i winogron).

Dallas – zaliczony. Może być, chociaż dla mnie mistrzynią podróży w czasie, zmian w kontinuum i mechanizmów obronnych pozostanie Connie Willis. A u Kinga to wyjaśnienie takie z kapelusza i praktycznie bez wyjaśnienia.

Pozwolę sobie zakończyć dzisiejszy występ wtrętem filozoficznym made in Paulo Coelho: „Człowiek jest jak stolarz. Stolarz żyje, żyje, a później umiera… Podobnie jest z człowiekiem”.

(Choć nie wiem, czy nie bardziej mi się podoba "Tajemnica szczęścia jest ukryta w tym, aby widzieć wszystkie cuda świata i nigdy nie zapomniec o dwóch kroplach oleju na łyżce" – ktos napisał, że to chyba reklama kujawskiego. Choć zazwyczaj wolę złote myśli Paris Hilton jednak – np. "Nienawidzę martwych ludzi", albo "Nie noś żdanego ubrania dwa razy, bo ludzie pomyślą, że masz tylko jedno").